Bułgaria ogłosiła właśnie, że choć formalnie spełnia wszystkie kryteria członkowstwa w strefie euro i mogłaby właściwie natychmiast złożyć wniosek o przyjęcie – woli się z tym chwilowo wstrzymać i popatrzeć, co się stanie ze wspólną walutą.
Bułgaria ogłosiła właśnie, że choć formalnie spełnia wszystkie kryteria członkowstwa w strefie euro i mogłaby właściwie natychmiast złożyć wniosek o przyjęcie – woli się z tym chwilowo wstrzymać i popatrzeć, co się stanie ze wspólną walutą. Poszła więc w ślady Szwecji, która warunki członkostwa spełnia od lat, a jednak wniosku nie składa, stojąc z boku i obserwując, co się dzieje.
Trzeba przyznać, że pozycja Bułgarii to jednak coś innego. Bułgaria, obok krajów bałtyckich, należy do tych gospodarek „Nowej Europy”, które całą konstrukcję swojej stabilności finansowej opierają od lat na stałym kursie wymiany lewa do euro. Po ciężkim kryzysie z końca lat 1990-tych, który kosztował kraj spadek PKB o 15% i wybuch 1000-procentowej inflacji, zdecydowano się w Sofii na wprowadzenie sztywnego parytetu: 1,95 lewa za euro. Nie trzeba chyba dodawać, że utrzymanie takiej stabilności kursu waluty wymagało prowadzenia niezwykle oszczędnej i ostrożnej polityki finansowej. Przez 10 lat, aż do wybuchu globalnego kryzysu, kraj odnotowywał stałe nadwyżki budżetowe, a dług publiczny obniżył się ze 105% PKB w roku 1997 (wówczas więcej niż w Grecji!) do 14% PKB w roku 2008. Również w czasie obecnego kryzysu Bułgarzy cierpieli, ale nie pozwolili sobie na znaczne deficyty budżetowe. Kosztowało ich to oczywiście pogłębienie recesji, ale pozwala dziś z dumą pokazywać, że kraj ma jeden z najniższych w Unii wskaźników relacji długu publicznego do PKB – trzykrotnie niższy niż Polska, pięciokrotnie niższy niż Niemcy i niemal dziesięciokrotnie niższy niż Grecja.
Utrzymywanie latami stałego kursu wymiany lewa do euro miało jednak również swoje negatywne konsekwencje. Przy systematycznie niższym oprocentowaniu kredytów walutowych, opłacało się je zaciągać we frankach i euro (zwłaszcza, że stały kurs wydawał się dobrze chronić kredytobiorców przed zmiennymi nastrojami rynków walutowych). Dzisiaj ta potężna góra kredytów walutowych (odpowiednik 44% PKB – trzy razy więcej niż w Polsce) stanowi potężne zagrożenie. Bo jeśli tylko Bułgaria byłaby zmuszona do zdewaluowania lewa, ich ogromna część stałaby się niemożliwa do spłacenia, system bankowy znalazłby się w zapaści, a obywatele – najubożsi członkowie Unii – stanęliby w obliczu utraty znacznej części oszczędności i dochodów. W podobnej sytuacji znajdowała się 3 lata temu Estonia, więc skorzystała z pierwszej okazji, aby tylko zamienić swoją koronę na euro, pozbywając się ryzyka dewaluacji.
Dlaczego więc Bułgaria tego nie robi? Co najmniej z dwóch ważnych powodów. Po pierwsze, wchodząc dziś do strefy euro musiałaby z miejsca wysupłać kilka miliardów euro po to, by wspierać zadłużonych po uszy Greków. Tych samych Greków, którzy przez minione lata byli dla Bułgarów symbolem bogactwa, a których pensje nadal są kilkukrotnie wyższe niż u ubogiego sąsiada! Zapewne niełatwo byłoby przekonać Bułgarów, że to dobry interes.
Zaś po drugie, kraj pozbawiałby się nawet teoretycznej możliwości reakcji na grożące mu dramatyczne zawirowania. Jedna trzecia bułgarskiego systemu bankowego należy do banków greckich – a więc bankructwo Aten mogłoby natychmiast doprowadzić do paraliżu finansowego w Sofii. Grecja jest również jednym z największych inwestorów i głównych partnerów handlowych kraju, więc jej kłopoty mogą natychmiast doprowadzić do dramatycznej recesji.
Trudny wybór, przed którym stanęła Bułgaria, jest w pewnej mierze symboliczny dla wszystkich krajów „Nowej Europy”. Euro mogłoby – i powinno – pomagać w stabilizacji i rozwoju tych krajów. Zamiast tego, skutkiem paraliżu decyzyjnego w Zachodniej Europie, stało się samo zagrożeniem.