Czyli o tym, że racja stanu ma swoje wymagania.
Fala terroru, która przelewa się obecnie przez Europę, wyzwoliła typowe dla mediów zainteresowanie rekordami, które padły już w tej dziedzinie. W podsumowaniach celują zwłaszcza media elektroniczne, a zgrabne infografiki udowadniają, iż rozmiary zbrodni były znacznie większe w latach 70. i 80. I choć pojawiały się różne teorie odnośnie daty narodzin współczesnej walki politycznej przy użyciu broni i bomb, badaczom umyka przykład kliniczny, a jednocześnie niezwykle istotny.
Wieczorem 26 września 1940 roku trzy statki: SS Pacific, SS Milos i SS Atlantic opuściły rumuński port w Tulcei i obrały kurs na Bosfor. Ich ładunek nie należał do typowych, podobnie jak organizacja, która opłaciła rejs. Docelowego portu nie wskazano. Niemal 4 tysiące Żydów stłoczonych na trzech statkach nie pragnęło niczego więcej, niż dotrzeć bezpiecznie do upragnionej Palestyny. Ich podróży nie opłaciła jednak żadna z agencji żydowskich. Nie finansował jej również żaden z zachodnich rządów. W roli płatnika wystąpiło Centralne Biuro ds. Emigracji Żydowskiej, które wcześniej wywłaszczyło cały majątek pasażerów. Royal Navy przechwyciła konwój na wodach Palestyny w pierwszych dniach listopada. Mimo iż pasażerowie dotarli do portu w Hajfie, ich podróż nie dobiegła końca. W Palestynie obowiązywało nowe prawo. Zgodnie z nim Żydzi, którzy opuścili Niemcy po 3 września 1939, a Polskę - po 1 października tego roku, nie mieli prawa wjazdu do Palestyny bez stosownych certyfikatów.
Brytyjski komisarz nie wahał się ani chwili. Na pustyni szykowano się właśnie do operacji Crusader, bunt Arabów mógłby okazać się śmiertelnym ciosem w plecy. Przybyłych precyzyjne przesortowano, a niemal 1 800 z nich zdecydowano odesłać na Mauritius i załadowano na inny statek dokujący w Hajfie. Choć w cywilnym życiu przewidziano go na transportowiec dla 800 pasażerów wraz z załogą, obecnie jako wojskowy transportowiec miał przyjąć drugie tyle. Brakiem odpowiedniej ilości środków ratunkowych nie przejmowano się szczególnie w obliczu tego, kim mieli być pasażerowie. Adolf Eichmann zacierał ręce. Jego plan realizował się niemal co do joty. Anglicy szamotali się w politycznym potrzasku, Arabów nie zachwyciło częściowe rozwiązanie, a polityczni przywódcy syjonistów kipieli z wściekłości.
Dowództwo Hagany (wtedy jeszcze oficjalnie uznawanej za organizację terrorystyczną) zdecydowało się uszkodzić statek tak, aby nie mógł opuścić portu. I w tym miejscu zaczynają się problemy. Wedle kanonicznej wersji pierwsza mała bomba dostarczona na statek 22 listopada miała uszkodzić ster, ale… nie wybuchła. Dwa dni później na pokład dostarczono kolejny i przy okazji znacznie silniejszy ładunek, który miał wybuchnąć tuż przed planowanym wyjściem z portu. Mimo to statek bezpiecznie wypłynął w morze. Następnego dnia o 9 rano jego burtę rozerwała olbrzymia eksplozja. Statek zatonął w ciągu 16 minut, zabierając ze sobą na dno 267 osób uwięzionych w ładowniach. Uratowani trafili do obozu koncentracyjnego w Atlit, który wprawdzie nie był obozem śmierci, ale osadzeni za drutem kolczastym nie tak wyobrażali sobie wolność w wymarzonej Palestynie. Cel Hagany został jednak osiągnięty a 7 miesięcy później, gdy sprawy przyschły a Brytyjczycy utracili twierdzę Tobruk, osadzeni zostali zwolnieni.
Gdzie tu kontrowersje?
Jak zwykle dotyczą meritum. Dla jednych jest oczywiste, że eksplozję od razu zaplanowano na morzu po to, aby śmierć niewinnych stała się ważnym argumentem propagandowym. Dla innych to typowy przykład teorii spiskowej, a jedyną przyczyną zwłoki w wybuchu dwóch bomb był wadliwie działający mechanizm zegarowy. Ale najważniejsze jest przecież co innego. Aż do 1957 roku oficjalnymi winnymi tego brutalnego aktu terroru byli… Arabowie.
Co ciekawe, udział Hagany w tej operacji potwierdził Munya Mardor, podówczas pracownik portu, który osobiście umieścił ładunek wybuchowy na statku. Owo ujawnienie nie było bynajmniej przypadkowe. Nawet w Izraelu nie brakowało takich, których zdaniem atak na współplemieńców nie był przypadkowy a umieszczony ładunek zdecydowanie zbyt duży, jeśli celem było tylko unieruchomienie statku. Mardor wyjaśniał wtedy, że przyczyną tak wielkiej wyrwy w burcie był stan techniczny. Tyle że Patrię zwodowano w 1913 roku, a po wypadku w porcie w Aleksandrii (1934) - wyremontowano. I na koniec najważniejsze: wrak Patrii znajdował się na wodach portu Hajfa aż do 1952 roku. Warto również zaznaczyć, że Munya Mardor nie był pierwszym lepszym bojowcem Hagany, a karierę zakończył jako dyrektor biura badań i uzbrojenia izraelskiej armii.
Można oczywiście przyjąć, iż dewiza „cel uświęca środki” przyświecała wyłącznie budowniczym państwa Izrael. Można też założyć, że podobne podejście mają również ci, których zdaniem opinia publiczna musi być formowana, a nie informowana, a demokracja sauté prowadzi donikąd. Choć powyższe zdanie brzmi jak herezja, we współczesnej historii nie brak faktów, które mogą, ale - rzecz jasna - nie muszą jej potwierdzać. Ciekawym przykładem jest kariera Frakcji Czerwonej Armii (RAF) w Republice Federalnej Niemiec, organizacji, która przeszła do medialnej historii jako grupa Baader Meinhof. Tymczasem Ulrike i Andreas działalności „dla sprawy” oddawali się zaledwie 24 miesiące, w trakcie których najważniejszymi akcjami były napady na banki. Zwieńczeniem ich kariery był zamach bombowy na kwaterę główną armii amerykańskiej w Heidelbergu i zaledwie 17 dni po nim członkowie grupy znaleźli się w więzieniu. Znacznie bardziej aktywna była druga generacja bojowników, która, co ciekawe, za głównego wroga obrała sobie niemiecką gospodarkę. W efekcie zaatakowano bombą budynek Federalnego Związku Przemysłu, a od kul zamachowców zginęli Jurgen Ponto (prezes Dresdner Bank), Hans Martin Schlayer (prezes Związku Przemysłowców), a także Siegfried Buback - prokurator generalny RFN, osobiście prowadzący śledztwo przeciwko RAF. Ofiary poza rolą w establishmencie łączyło jeszcze jedno: nazistowska przeszłość. Co ciekawe, w przypadku Bubacka ta była „nieznana” opinii publicznej aż do czasu, gdy Stefan Wiśniewski (jeden z więzionych członków RAF) nie pojawił się na sali rozpraw z numerem 8179469 wydrukowanym na koszulce. Jak się okazało, był to numer legitymacji NSDAP Siegfrida Bubacka.
Rok 1977, w którym RAF podjął słynną „Ofensywę 77”, był w polityce międzynarodowej więcej niż symptomatyczny. Prezydentem USA został Jimmy Carter, a Ameryka z trudem podnosiła się po wietnamskim nokaucie. Stery władzy w ZSRR uchwycił mocno Leonid Breżniew, a ofensywa dyplomatyczna ZSRR, która ruszyła w ślad za zmianami na Kremlu, komunikowała jasno, kto teraz rządzi światem. RFN - wierny przyczółek Ameryki w Europie - musiał sobie poszukać nieco innego zaplecza. Przebudzenie RAF zbiegło się w czasie z powołaniem na urząd Kanclerza Helmuta Schmidta. Twardość niemieckiego przywódcy podkreśliła skuteczność w rozprawie z terrorem. Ukoronowaniem „Ofensywy 77” było porwanie samolotu Lufthansy przez bojowników Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, domagających się od rządu niemieckiego uwolnienia towarzyszy z RAF. Maszyna po 5-dniowym tournée przez pół świata wylądowała na lotnisku w Mogadiszu. Tam porywacze uzyskali informację, że ich żądania zostaną spełnione.
18 października 1977 o 2.07 miejscowego czasu do akcji weszli komandosi Grenzschutzgruppe 9 der Bundespolizei, znanej później jako GSG 9. Najprawdopodobniej w tym samym czasie do cel najcięższego i najlepiej strzeżonego niemieckiego więzienia w Stammheim weszły zespoły egzekucyjne, gdyż rankiem gazety doniosły nie tylko o sukcesie w Mogadiszu, ale również o samobójstwach Andreasa Baadera, Gudrun Ensslin i Jana Carla Raspe. Choć do dzisiaj władze Republiki Federalnej Niemiec twierdzą, iż osadzeni popełnili samobójstwa, to warto pamiętać, że Baader i Raspe popełnili je, oddając strzał w głowę, przy czym Baader oddał trzy strzały, a proch wykryto na jego prawej dłoni, mimo iż był leworęczny. Raspe zastrzelił się, unikając brania broni do ręki, ponieważ nie wykryto na żadnej z jego dłoni najmniejszych śladów prochu. Esslin powiesiła się na przewodzie, który zdaniem biegłych nie wytrzymałby ciężaru opadającego ciała. Ale najciekawsze jest co innego: samobójczą noc przeżyła… Irmgard Moller, która „usiłowała” popełnić samobójstwo, zadając sobie szereg ciosów kuchennym nożem. Wyszła z więzienia 1 grudnia 1994. Konsekwentnie twierdzi, że ona i pozostali zostali zaatakowani przez siły specjalne. Władze wszelkich szczebli Republiki Federalnej Niemiec twierdzą równie konsekwentnie, że owej nocy doszło do zbiorowego samobójstwa.
Władze demokratycznego państwa twierdzą tak i dalej będą twierdzić, ponieważ cel uświęca środki, a prawda rzadko wyzwala.