Słów kilka o słabnięciu Iranu i Hezbollahu, i dlaczego niesie pozytywny wiatr zmian na Bliskim Wschodzie. Kto Assadowi dał "licencję na zabijanie" i czy można było uniknąć setek tysięcy ofiar i milionów uchodźców wojny w Syrii? Dlaczego prezydent Trump może mieć rację wobec Iranu? Tłumaczy Nadim Shehadim, dyrektor wykonawczy Amerykańsko-Libańskiego Uniwersytetu w Nowym Yorku.
Wsłuchajmy się w głos badacza Bliskiego Wschodu z Libanu. Pokazuje zupełnie inną ocenę sytuacji. Dowodzi to jednego – Bliski Wschód jest niezwykle skomplikowanym regionem i warto mieć szerszą perspektywę, by móc próbować zrozumieć, co w tej chwili dzieje się w tym regionie.
Rozmowa z Nadim Shehadim, dyrektorem wykonawczym Amerykańsko-Libańskiego Uniwersytetu w Nowym Yorku (executive director of the LAU New York Headquarters and Academic Center) i ekspertem w programie Bliski Wschód i Afryka Północna w Chatham House w Londynie. Autorem licznych publikacji, komentarzy i ekspertyz na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Radosław Fiedler: Unia Europejska zdecydowanie potępiła decyzję prezydenta Donalda Trumpa o wycofaniu się USA z umowy nuklearnej. Europejczycy uważają, że był to błąd dlatego, że umowa ta skutecznie ograniczała irański program nuklearny, a także otwierała Iran na współpracę gospodarczą i polityczną. W tej chwili z powodu sankcji jest to znacznie utrudnione. Jak decyzja Trumpa o wycofaniu z umowy nuklearnej i ostatnie zaostrzenie na linii USA-Iran są postrzegane na Bliskim Wschodzie?
Nadim Shehadi: – Powiem wprost – dla Bliskiego Wschodu umowa nuklearna z Iranem była katastrofą. Teheran po długim czasie wreszcie mógł sięgnąć po odblokowane wielomiliardowe środki finansowe. Szeroki strumień pieniędzy zaczął napływać do milicji szyickich w Iraku i wzmacniał destrukcyjną aktywność Hezbollahu, nie mówiąc już o wsparciu krwawego syryjskiego dyktatora Baszara Assada.
Na Bliski Wschód padł długi cień Korpusu Strażników Rewolucji (IRGC) i jego ekspedycyjnych sił Al Kuds dowodzonych przez wiele lat przez Kassama Sulejmaniego. Przez umowę nuklearną Bliski Wschód był jeszcze bardziej narażony na destabilizację, nie mówiąc już o tym, że stał się bardziej niebezpiecznym miejscem.
Z przykrością muszę stwierdzić, że zarówno Amerykanie jak i Europejczycy dali się nabrać na z góry ukartowaną grę Irańczyków. Celowo zmylili Zachód wmawiając mu, że kluczem do rozwiązania kryzysu z Teheranem był jedynie program atomowy.
Porozumienie nuklearne (JCPOA) z 2015 r. nie uwzględniało ich destrukcyjnej polityki regionalnej, a w szczególności działalności strażników rewolucji i ich gorliwych akolitów.
Jeszcze zanim Trump został prezydentem, od samego początku krytycznie wypowiadał się na temat niedoskonałości umowy nuklearnej. Gdy nim już został, mimo iż zasłynął z kontrowersyjnych decyzji, impulsywnego i niełatwego charakteru – dobrze odczytał zagrożenia, jakie niosła ze sobą umowa z Iranem.
Jeszcze raz przyjrzał się jej krytycznie i uznał, że trzeba całkowicie zmienić podejście. Prezydent chwycił umowę – niczym kryształową wazę i potem podrzucił ją pod sam sufit i krzyknął do Europejczyków: łapcie ją!
Niestety przez swój upór, szczególnie wyrażony przez Fredericę Mogherini, Unia Europejska nie złapała wazy i przez to zaprzepaszczona została szansa wspólnego nowego i twardszego podejścia wobec Iranu. Unia ani przez chwilę nie chciała również rozważyć 12-punktowego planu Pompeo, w którym zostały wyłożone zdecydowane warunki do renegocjacji z Iranem.
Przez chwilę mogło się wydawać, że Teheranowi udało się skutecznie poróżnić Europejczyków z Amerykanami, ale ten plan spalił na panewce. Pośrednie sankcje zrobiły swoje i europejski biznes mając do wyboru Iran albo USA – wybrał Amerykę. Robienie interesów z Irańczykami było już wcześniej ryzykowne, ale po odejściu USA z umowy nuklearnej stało się finansowo nieopłacalne.
Trzeba podkreślić, że polityka maksymalnej presji wobec Iranu i zdecydowane przeciwdziałanie prowokacyjnym działaniom IRGC – spotkało się z ulgą i poparciem pośród regionalnych sojuszników USA. Oto wreszcie jest zdecydowany prezydent, który odpowiada zdecydowanie na każdą prowokację i nie zawaha się użyć siły, także nawet wobec autorów destrukcyjnej aktywności.
Nie milkną kontrowersje i krytyka, w której wielu badaczy i ekspertów uważa, że polityka maksymalnej presji wobec Iranu, nie mówiąc o ostatnim zaostrzeniu relacji – przynosi coraz więcej kosztów, aniżeli korzyści. Chciałbym jednak, aby Pan scharakteryzował politykę poprzednika Trumpa. Wspomniał Pan już krytycznie o umowie nuklearnej. Obok negocjacji z Teheranem, były też inne problemy – jak konflikt syryjski. Jak ocenia Pan politykę Obamy wobec Bliskiego Wschodu?
Jestem bardzo krytyczny wobec polityki prezydenta Obamy. Nie przeczę, że intencje ten prezydent mógł mieć dobre, ale konsekwencje jego decyzji, nie obawiam się tego powiedzieć – były wręcz katastrofalne dla Bliskiego Wschodu. Niestety, Obama nie rozumiał mechanizmów funkcjonowania opresyjnych reżimów: irańskiego i syryjskiego.
Sztandarowym dowodem na to było wyznaczenie tzw. "czerwonej linii" (była ona wyznaczona przez prezydenta Obamę w 2013 r. w odpowiedzi na ataki sarinem wobec ludności cywilnej. Prezydent ostrzegał, że kolejne użycie miało automatycznie oznaczać interwencję militarną USA – przyp. R.F).
Jest to smutny dowód na to, że Obama w ogóle nie znał logiki reżimu Baszara Assada. Myślał, że wystarczy ona do zatrzymania Assada przed kolejnymi straszliwymi atakami gazowymi z wykorzystaniem sarinu przeciwko cywilom. W jego intencji "czerwona linia" miała być zdecydowanym ostrzeżeniem dla dyktatora, że jeśli tego typu ataki się powtórzą, to dojdzie do zdecydowanej amerykańskiej odpowiedzi.
Jak to zrozumiał Assad? Dla niego było to danie licencji na zabijanie. Dlaczego? Bo w swym rozumieniu odczytał ją w następujący sposób, że może zabijać wszelkimi innymi sposobami setki osób dziennie, byle tylko nie sarinem. Okazuje się, że Assad zaczął testować determinację prezydenta USA, niekiedy dopuszczając się jednak do ataków z użyciem sarinu. I robił to bezkarnie! Muszę to jeszcze raz powtórzyć – "czerwona linia" usankcjonowała masowe i krwawe represje i zatopienie przez reżim Assada protestów we krwi.
Tak jak wiele dyktatur, również syryjska, opiera się na strachu, który jest kluczowy dla przetrwania reżimu. Ich metody są podobne także do sposobu działania radzieckich służb wywiadowczych.
Strach opiera się na totalnej inwigilacji. Żeby to zilustrować jako przykład niech posłuży przykre doświadczenie mojego syryjskiego kolegi. Pewnego razu spotkał się w paryskiej kawiarni z trzema Syryjczykami, jednym z nich był jego starym znajomym jeszcze od czasów szkolnych.
W czasie tego spotkania wyraził kilka krytycznych uwag pod adresem reżimu Assada. Po jakimś czasie został tylko ze swoim dawnym kolegą. Znajomy zdecydował się chwilę szczerości. Oświadczył, że idzie zdać raport do syryjskich władz, w którym napisze, że na spotkaniu padły krytyczne słowa pod adresem prezydenta Assada.
Na pytanie o powody, odpowiedział, że był zmuszony to zrobić, bo ta dwójka rozmówców, którzy opuścili wcześniej lokal już pisze swoje raporty, w których zdadzą szczegółowo relację o nieprzychylnych opiniach wobec reżimu, jakie padły podczas rozmowy.
"Jak tego nie zrobię, to wiele zaryzykuję" – kontynuował przyjaciel z dzieciństwa – "nie będę mógł podróżować, odbiorą mi licencję na prowadzenie biznesu, moja żona straci pracę itd".
W taki sposób reżim kontroluje i utrzymuje strach – tak jak to zostało świetnie zobrazowane w filmie o "Stasi" o wymownym tytule "Życie na podsłuchu".
Chciałbym uciąć tę krytykę, która wylewa się na Trumpa, pamiętajmy o tym, że zdecydowanie postawił się Iranowi. Polityka ustępstw wobec Iranu realizowana przez jego poprzednika bez ograniczenia destrukcyjnej aktywności Korpusu Strażników, była wielkim błędem Obamy.
Znamy dobrze negatywne skutki nieskrępowanej działalności Assada i IRGC – 5 milionów syryjskich uchodźców. Nieprzemyślane decyzje i działania administracji Obamy niosły za sobą negatywne skutki, czyli pogłębienie destabilizacji Bliskiego Wschodu i kolejnych fal uchodźców, które miały negatywny wpływ na sytuację w Europie i kryzys Unii Europejskiej. Nie muszę przecież wspominać o tym, że był to jeden z czynników wzrostu populizmu w Europie, którego skutkiem jest także brexit.
A co z decyzją Trumpa o wycofaniu wojsk amerykańskich z kurdyjskiej strefy przy granicy z Turcją. Jak ocenić tę decyzję? Według wielu komentatorów i znawców regionu przez tę decyzję Trump zraził do siebie Kurdów, sojuszników w walce z ISIS. Jak Pan ocenia dziania Trumpa w tej kwestii?
Od samego początku bliższa współpraca USA z kurdyjską Partią Unii Demokratycznej (PYD) była wielkim błędem. Na obszarze kontrolowanym przez siły PYD bezwzględnie represjonowano anty-assadowską opozycję i inne partie kurdyjskie. PYD stworzył mini-autorytarny reżim na obszarze przez siebie kontrolowanym.
Amerykańska współpraca z PYD wywoływała niepokój Ankary, który PYD uważali za część PKK (Partia Pracujących Kurdystanu) – uznawaną przez rząd turecki za organizację terrorystyczną.
By ukrócić samowolę PYD, Turcja zaproponowała, by na obszarze przygranicznym z Syrią stworzyć strefę zakazu lotów bojowych, by móc chronić napływających tam uchodźców i by utworzyć tam dla nich bezpieczny azyl. Ale te inicjatywy i propozycje Turcji, sojusznika w NATO, były długo ignorowane przez Waszyngton. W końcu Trump podjął decyzję – i teraz strony konfliktu zostały zmuszone do szukania porozumienia, które byłoby niemożliwe, gdyby nadal stacjonowali tam Amerykanie.
Zauważyłem, że w pańskiej ocenie więcej szkód na Bliskim Wschodzie wyrządziła poprzednia administracja i nie podziela pan krytyki wobec obecnego prezydenta. Cofnijmy się jeszcze bardziej wstecz – do czasów prezydentury George’a W. Busha. To neokonserwatywni jastrzębie wokół prezydenta, w końcu nakłonili go do inwazji na Irak. To właśnie republikańska administracja wręcz oskarżana jest za wywołanie chaosu w Iraku, nie mówiąc o tym, że jednym z wygranych tej sytuacji był Iran.
Może nie są to fortunne porównania, ale konflikt syryjski był o wiele gorszy w porównaniu z tym, co się stało w Iraku po 2003 r. Mimo że Irak przebył trudną drogę od odsunięcia przez Amerykanów krwawego dyktatora – Saddama Husajna, ale idzie przez cały czas w pozytywnym kierunku.
Przypomnę, że za chaos jaki został spowodowany przez inwazję amerykańską w Iraku, Bush spotkał się ze zmasowaną krytyką. Wielu wpływowych ekspertów w Waszyngtonie DC komentowało, że za wszelkie nieszczęścia, jakie spadły na Irak, winny był Bush, bo nie miał planu odbudowy.
Uważam tę krytykę tylko częściowo za uzasadnioną. Muszę też stwierdzić, że to w jaki sposób think-tanki i wielu różnych ekspertów komentuje sytuację na Bliskim Wschodzie jest zatrważające – często mylą się w swoich ocenach, bowiem nie rozumieją złożoności tego regionu i wyciągają zbyt pochopnie wnioski.
Według mnie błędem administracji Busha było to, że nie docenił skali zacofania Iraku, które było spowodowane bezwzględną dyktaturą i bardzo dokuczliwymi sankcjami, nałożonymi na Irak po 1990 r. (po inwazji na Kuwejt – przyp. RF).
W Iraku nie było na kim oprzeć odbudowy, bowiem przywódcy np. powstania szyickiego z 1990 r. zostali wymordowani. Nie było żadnych struktur opozycyjnych. Chaos też został spotęgowany przez Syrię i Iran. Chcąc pokrzyżować plany Amerykanom, robili wszystko by doprowadzić do wycofania militarnego USA z Iraku. Niestety zbyt optymistyczne kalkulacje, że odbudowa Iraku pójdzie szybko doprowadziła do sytuacji, w którym największym wygranym przez wiele lat był Iran. Czy tak jest nadal czas pokaże.
Przez Liban, Iran i Irak przetoczyła się fala protestów z tysiącami ofiar – jeśli zsumujemy ten smutny bilans w skali trzech krajów. Czy nie oznaczają one wyzwania dla wpływów Hezbollahu w Libanie i Iranu w Iraku? Czy zapowiadają zmianę na Bliskim Wschodzie?
W Iranie protesty zostały brutalnie spacyfikowane. W przypadku Libanu i Iraku protestującymi byli głównie szyici – po raz pierwszy w historii wyrazili krytykę wobec wpływów Iranu w Iraku i Hezbollahu w Libanie.
Szyici byli bowiem do tej pory wsparciem dla Iranu i Hezbollahu. Bezprecedensowa rewolta w Libanie doprowadziła do zawalenia się kurtyny strachu – ludzie przestali się bać krytykować Nasrallaha i kierowany przez niego Hezbollah.
Lider tej organizacji znany jest z tego, że nie ma poczucia humoru, bezwzględnie rozprawił się nawet z autorami karykatur i doprowadził do zamknięcia gazety, w której były umieszczone. Wcześniej wszelkie przejawy krytyki były brutalnie tłumione.
Nasrallah wysyłał swoich zbirów – tzw. "czarne koszule", by uciszać nielicznych oponentów. Przez wiele lat Hezbollah czuł się zbyt pewnie i ta postawa doprowadziła do niezadowolenia w jego mateczniku – szyitów w Libanie.
Spowodowana była wysłaniem tysięcy młodych szyitów na wojnę domową w Syrii. Hezbollah stracił na niej trzy tysiące bojowników. Tak duże straty dotknęły wiele szyickich rodzin w Libanie. Dodatkowo wielkie szkody finansom Hezbollahu wyrządziły sankcje wprowadzone przez Trumpa.
Jeszcze raz chcę podkreślić – że maksymalna presja na Iran już przynosi pozytywne efekty – znacznie osłabiła Iran i doprowadziła do kryzysu Hezbollahu także w swoim szyickim mateczniku. Osłabienie destrukcyjnej roli Iranu i Hezbollahu, co gwarantuje utrzymanie amerykańskich sankcji, niesie nadzieję i jest pozytywnym przesłaniem na utrzymanie demokratycznego kierunku zmian na Bliskim Wschodzie.