Jedyna w Polsce tundra, uzdrowisko z najlepszymi okładami z borowiny i genialne kartacze. Zagubione w puszczy akwedukty i egipska piramida szalonego arystokraty. Ale przede wszystkim ludzie: mieszanka niemieckiej perfekcji i tradycyjnej wschodniej gościnności. Zapraszamy do Gołdapi.
Dziennikarze z zawodu. Podróżnicy z namiętności i ciekawości świata
Gdzie to jest? Na samej rosyjskiej granicy. Na wschodzie? Nie, na północy Polski, tam, gdzie generalissimus Józef Wissarionowicz Stalin cybuchem fajki naszkicował na mapie prostą linią przebieg granicy w poprzek dawnych niemieckich Prus Wschodnich. Po co tam jechać? Bo to fascynujący region pełen paradoksów i tajemnic przeszłości. Nazwy miejscowości przypominają o tym, że tysiąc lat temu żyło tu waleczne plemię Jaćwingów. Zagubione w zieleni domy i starannie wyłożone granitową kostką drogi pozostały po niemieckich osadnikach, którzy panowali tu przez osiemset lat. Dzisiaj, niektórzy mieszkańcy mówią tu ze śpiewnym, kresowym akcentem, inni gwarą góralską. Proces zasiedlania „zdobycznej” ziemi wciąż trwa. Tylko tysiącletni las niewzruszenie szumi nad najczystszymi w Polsce jeziorami, zaledwie trzysta kilometrów od Warszawy. To co, jedziemy?
Piątek, godzina 18:30
Czar sanatorium
Podjeżdżamy pod Sanatorium „Wital” przy ulicy Wczasowej 7, na obrzeżach uzdrowiskowej części miasta. Dostajemy pokój urządzony w prostym, spartańskim stylu. Z pobliskiej sali balowej dochodzą dźwięki dyskotekowych przebojów. To tradycyjny, piątkowy, sanatoryjny dancing, który zaczyna się o 19:00 i trwa do 21:30. Zaglądamy do środka. Seniorzy, ale także pary w średnim wieku bawią się świetnie. Na zewnątrz wychodzą zaczerwienieni z emocji, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i zadzwonić do bliskich. No tak... wewnątrz budynku nie ma zasięgu polskich sieci komórkowych. Za to „hula” rosyjski operator Beeline. Hotspot WiFi działa w „kąciku” obok biblioteki. Szybki spacer po sanatoryjnym parku, ścigając się z zapadającym zmrokiem ujawnia zaskakującą przeszłość ośrodka. Pas zarośniętych zielenią bunkrów przypomina, że to właśnie tu mieściła się Kwatera Główna Naczelnego Dowódctwa Sił Lotniczych Luftwaffe. A sam budynek sanatorium, w grudniu 1981 roku zamieniono na ośrodek internowania dla kobiet. Przypomina o tym skromna tablica na głazie naprzeciwko wejścia.
Sobota, godzina 08:30
Na dobry początek: borowina
To najpóźniejsza godzina, o której w sanatorium można zjeść śniadanie. Zdrowo i dietetycznie: ciemne pieczywo, serek topiony, mielona szynka i pomidor. Dla odważnych zupa mleczna z wazy (nie jesteśmy aż tak odważni). A potem konsultacje lekarskie i kwalifikacje do zabiegów przyrodoleczniczych. Wszystko idzie sprawnie i bardzo profesjonalnie. Najpierw trafiamy na stoły masażystów – świetni ludzie o rękach, które naprawdę leczą. A jednocześnie mili i sympatyczni. Potem Magda ma hydroterapię i masaż podciśnieniowy, a Sergiusza pakują w koce posmarowane drogocenną, ponoć najlepszą w Polsce borowiną. Moglibyśmy jeszcze skorzystać z basenu, ale czas nagli, więc z żalem żegnamy się i jedziemy dalej.
Godzina 13.00
Widok z góry
Zaczynamy od widocznej już z daleka Wieży Ciśnień (ul. Paderewskiego 35, bilet wstępu 10 zł, 5 zł dla dzieci). Piękny budynek z 1905 roku góruje nad okolicą. Z niepokojem patrzymy ile pięter trzeba będzie pokonać, by dotrzeć na szczyt 45-metrowej budowli. Ufff... Jest winda. A na górze restauracja. Nad nią jeszcze jedno piętro ze stolikami i tarasem widokowym (15 zł za dwie kawy, widok – bezcenny). I jeszcze coś w rodzaju drabiny zawieszonej nad przepaścią i galeryjka pod samym niebem. Wchodzi tam już tylko Sergiusz. Wiadomo... Popisuje się tym, że nie ma lęku wysokości. Zakopiańczyk...
Godzina 14.00
Smaki wschodu
Wypijamy kawę i gnamy dalej. Tuż obok rynku, zaledwie dwie ulice dalej jest najsłynniejsza restauracja w mieście – „Matrioszka”. Spodziewamy się nadętej atmosfery i wysokich cen, kelnerów ze znudzonym wyrazem twarzy i przykrytych obrusami stołów. Na szczęście „Matrioszka” okazuje się świetnym miejscem na rodzinny lunch. Właściciele – Kasia i Piotr, to uśmiechnięci, pogodni ludzie z głowami pełnymi pomysłów. Rosyjska w klimacie restauracja, szczyci się najlepszymi pielemieni w całym powiecie. Nie spróbujemy ich jednak dzisiaj, bo tuż przed nami burmistrz Gołdapi zjadł ostatnią porcję. A tu wszystko robi się na miejscu. Zamiast czekać zamawiamy kartacze i to jest TO!
Rozsądnie bierzemy po pół porcji (czyli po jednym kartaczu) i dopieszczamy się jeszcze chłodnikiem firmowym. Za 17 złotych mamy sycący obiad dla dwóch osób. Zwiedzamy jeszcze restaurację, która oprócz pięknego ogródka ma stylowe wnętrze, dużą salę balową na piętrze i cztery pokoje gościnne. A piękne rosyjskie „matrioszki” (czyli baby w babie), do kupienia przez turystów, przyglądają nam się z parapetów i bufetu. Jedna z nich ląduje w naszym bagażniku – na pamiątkę.
Godzina 16:00
Mosty nad puszczą
Są widoki, po które warto jechać na koniec świata. Jednym z nich jest wspomnienie wysokich, rzymskich akweduktów wyrastających ponad korony drzew Puszczy Rominckiej. Zaraz... rzymskich akweduktów? Oczywiście to niemożliwe. Mosty w Stańczykach przypominają antyczne konstrukcje, ale to pozostałości starej, pruskiej linii kolejowej. Fragment w Stańczykach jest najbardziej spektakularny. To tu kręcono kluczowe sceny filmu „Ryś” – kontynuacji „Misia”. Dojazd z Gołdapi zajmuje pół godziny przez gęsty bór, a właściwie tundrę, w której uwielbiał urządzać polowania cesarz Wilhelm II, a w latach trzydziestych Herman Göring, dowódca Luftwaffe i premier Prus, zapalony myśliwy, który cenił sobie tutejsze jelenie z imponującym porożem.
Godzina 18:00
Bezpieczna przystań
Jeżeli mówimy o „tradycyjnej polskiej gościnności”, a nie byliśmy nigdy w gospodarstwie „Trzy świerki” w Galwieciach nad jeziorem Ostrówek, to nie wiemy o czym mówimy. Bo tu można poczuć się lepiej niż we własnym domu. Gospodarze są naprawdę wyjątkowi: Sława Tarasiewicz (artystka, nauczycielka, perfekcyjna pani domu i ciepła przyjaciółka w jednym) oraz Tadeusz Matuszek, mistrz sportowy i trener, rodowity zakopiańczyk (!!!), stworzyli miejsce wyjątkowe. Ich kuchnia (ach, ta spyrka... czyli słoninka!), kilkuosobowa balia z podgrzewaną wodą stojąca na wolnym powietrzu, prywatne muzeum regionalne z pamiątkami po poprzednich mieszkańcach tych ziem – to wszystko znajdziecie w niewielkim gospodarstwie.
Niebezpieczne jest jedynie to, że goście, którzy raz tu trafili, przyjeżdżają już co roku. Zaprzyjaźniają się z gospodarzami (o to nietrudno), a potem już nie wyobrażają sobie wakacji bez przyjazdu do Puszczy Rominckiej. Chcieliśmy tu spędzić tylko godzinę i pojechać dalej, ale... to jednak był nasz ostatni punkt programu na dziś. Zwłaszcza dla Sergiusza. Bo kiedy zakopiańczyk z dala od domu spotka zakopiańczyka, to... wiadomo.
Gospodarze, poza noclegami, organizują całodzienne wyjazdy GAZ-em do Puszczy Rominckiej śladami Cesarza Wilhelma, ukorowane biesiadą, robią też pokazy kulinarne (wystarczy 100 jaj i 3 godziny czasu, by nauczyć się tu robić prawdziwy sękacz). A goście zakochują się w robionych przez Sławę i Tadeusza domowej roboty specjałach do tego stopnia, że wędzone przez gospodarzy wędliny i własnoręcznie pieczone chleby są wysyłane do całej Polski.
Niedziela. Godzina 10.00
Relaks w SPA
Jedyny w okolicy hotel czterogwiazdkowy, to SPA Ventus, Gołdap ul. Promenada Zdrojowa 12 położony zaledwie kilkaset metrów od rosyjskiej granicy. Wszystko tu tchnie spokojem, profesjonalizmem i luksusem. W niedzielny poranek jest tu jeszcze dość pusto, ale dzięki temu mamy tylko dla siebie piękny basen z ciepłą wodą i licznymi „atrakcjami” – kaskadami, biczami wodnymi, czy podwodnymi gejzerami. Potem szybki test trzech rodzajów sauny i filiżanka herbaty w „strefie relaksu”. Zanim siądziemy na podgrzewanych fotelach, Sergiusz daje się skusić „wodnej ścieżce niespodzianek”, czyli... ale nie będziemy zdradzać wszystkich tajemnic :-)
Zaglądamy do drugiej części SPA – znajdują się tam doskonale wyposażone gabinety masażu, kosmetyczne i urodowe. Można by tu spędzić cały dzień wędrując pomiędzy kosmicznie wyglądającymi maszynami, które służą do wszelkiego rodzaju upiększeń i odmłodzeń. Zresztą sporo osób tak robi. Karnety w cenie 300-500 zł na „dzień w SPA”, to popularny prezent dla nowożeńców, czy na urodziny mamy.
Godzina 12.00
Zdowa woda
Krótki spacer dzieli hotel od nowootwartej Pijalni Wód Mineralnych ul. Promenada Zdrojowa 20. Kuracjusze z pobliskich sanatoriów, ale też spacerowicze i mieszkańcy miasta (oni mają tu na wszystko zniżki!) wpadają tu na szklaneczkę wody. Są dwa rodzaje – bardziej lecznicza, z ujęcia na głębokości ponad 600 metrów (czyli o mocniejszym aromacie chlorkowo – sodowym) i bardziej mineralna (smakuje zwyczajnie).
Obie mają zbawienny wpływ na nasz organizm, o czym informują nas tablice z wyszczególnieniem poszczególnych pierwiastków, które pływają... (to chyba nie jest dobre określenie, ale próbowaliśmy to sobie jakoś zwizualizować) w przezroczystym płynie. Kupujemy ładne „pijałki” po 15 złotych, napełniamy je wodą i idziemy usiąść na fotelach w minitężni (5 zł/godz.) i pokoju wypoczynkowym z widokiem na Jezioro Gołdap i lasy na rosyjskim brzegu.
Zaglądamy do przestronnej groty solnej (10 zł/seans 45 minutowy). Nastrojowe światło i morski, świeży zapach. Może następnym razem...
Godzina 13:30
Piękna Góra
Tuż obok Gołdapi piętrzy się wysokie (272 m), zalesione wzgórze. Zimą jest tu tor narciarski „niemal” z prawdziwego zdarzenia. Latem działa także wyciąg krzesełkowy, a poniżej dolnej stacji są dwa jeziorka i park linowy. Kolejką wyjeżdżamy na szczyt i po dwuminutowym spacerze dochodzimy do kawiarni „Bocianie gniazdo”, w której niczym w alpejskim kurorcie, oszkolony taras obraca się w tempie 360 stopni na godzinę. W niedzielne południe jest tu niemal komplet gości. Mieszkańcy Gołdapi i okolic przyjeżdżają tu na kawę (latte – 10 zł, kawa po irlandzku z whiskey – 19 zł i na szklaneczkę piwa, za które płaci się tyle złotych, ile oczek wypadnie na kostce, którą rzuciło się przy barmanie). Dzieci zajadają się lodami z gorącymi wiśniami (13 zł) lub naleśnikami z musem jabłkowym (14 zł za dwie sztuki). Naleśniki z musem jabłkowym są w całym rejonie Gołdapi bardziej popularne od tych z serem, którymi zajada się reszta Polski. To być może efekt niemieckiego dziedzictwa tych ziem, a może nadzwyczajnego smaku jabłek? Kończymy jedzenie i zjeżdżamy wyciągiem krzesełkowym w dół. To dla nas nowe doświadczenie, bo zawsze wjazd „krzesełkiem” kończył się zjazdem – na nartach. Ale mamy przecież środek lata...
Godzina 16.00
Szesnaście metrów tajemnicy
Rapa, to trzydzieści kilometrów na zachód od Gołdapi, ale miejsce jest tak wyjątkowe, że warto nadłożyć drogi i zobaczyć prawdziwy egipski grobowiec zaprojektowany przez duńskiego rzeźbiarza Bertela Thorvaldsena (w Warszawie stworzył pomnik Kopernika i Księcia Józefa Poniatowskiego) dla rodziny Farenheidów. Tylko uwaga... GPS nie podaje miejsca, w którym stoi piramida, a jedynie parking, który znajduje się dwieście metrów dalej. Możemy przeoczyć boczną, leśną alejkę, która wiedzie wprost do 16-metrowej piramidy. Dlatego warto podjechać do parkingu, a potem cofnąć się nieco i stanąć przy lesie (na parkingu czekają na nas domorośli „przewodnicy”, wyciąganie pieniędzy za postój i cała masa tandety). Tymczasem dostęp do piramidy jest darmowy.
Piramida robi niesamowite wrażenie. Nachylenie ścian wewnętrznych ma takie samo, jak grobowiec faraona Cheopsa w Gizie pod Kairem. Od oryginału odróżniają ją jednak m. in. trzy, zakratowane okna, które pozwalają zajrzeć do środka, gdzie stoi siedem drewnianych trumien z doskonale zakonserwowanymi zwłokami rodziny szalonego grafa Friedricha Heinricha Farenheida, archeologa amatora i jednego z najbardziej ekscentrycznych mieszkańców tych ziem. Trumny mają już dwieście lat i nie wszystkie są w dobrym stanie. Ale gdy je niedawno otwarto, okazało się, że ciała zachowały się świetnie. Jakim cudem w tak wilgotnym klimacie? Czyżby to wpływ promieniowania magnetycznego wzbudzonego kształtem grobowca? Kontemplację piramidy utrudniają chmary komarów, niczym w delcie Orinoko. Warto ubrać się przewiewnie, ale szczelnie zakryć plecy, ręce i nogi. Szczególnie teraz, gdy słońce chyli się już ku zachodowi. Koniec weekendu. Trzeba wracać do domu.