Z rzadka odbiegam od głównego tematu, którym zajmuję się na łamach tego bloga. Korzystam z okazji, jako że szum związany z ostatnim wydawnictwem Marii Peszek udzielił się już chyba wszystkim.
Zaczęło się od wywiadu przewałkowanego na wszystkie możliwe sposoby, więc w tym miejscu rozpocznę i zakończę o nim wzmiankę: wywiad był. Kropka. Powodem, dla którego udałem się do empiku i nabyłem krążek „Jezus Maria Peszek”, jest i pozostanie muzyka. Spodobał mi się promocyjny singiel („Tak się cieszę, że cię mam”). Tylko tyle, lecz z drugiej strony chciałoby się napisać aż tyle. Tak rzadko dzisiaj sztuka broni się sama, że w pewien sposób jestem nielicho zdziwiony, iż udało mi się w gąszczu informacyjnego śmietniska znaleźć jeszcze czas, aby dotrzeć do źródła, czyli do …muzyki właśnie.
Surowość („niepotrzebne skreślić”), bezradność („jak tu jest na samym dnie”), ironia („teraz będę już szczęśliwa”). To tyle na początek, gdyby chcieć pozostać w kręgu pierwszych skojarzeń, tych najbardziej dosadnie zaszytych w każdym utworze. Co znajdziemy jeszcze? Ot, choćby baudelaire’owski pryzmat przykładany do rzeczywistości tabloidów, które przecież kochają karmić się śmiercią z równą zachłannością, co modowymi wpadkami tej czy innej aktorki („Amy ściera, ścierwo, szmata”).
Czy Maria Peszek jest nihilistką? Tego nie wiem, bo to zbyt złożona sprawa, aby wyciągać wnioski po jednym wywiadzie czy kilku piosenkach, lecz nawet jeśli… to cóż z tego? Artysta może więcej. Tak, jestem tego zdania. Bez wątpienia Maria Peszek przełamała się na tej płycie z każdym słuchaczem czymś niezwykle osobistym. To już nie jest kobietka-kokietka, która parę lat temu śpiewała (całkiem nieźle zresztą, nawiasem mówiąc) o bujnych ogrodach hodowanych dla wygody. Dzisiaj to bardzo dojrzała artystka, której ekshibicjonizm może co najwyżej rzucić dodatkowe światło tym, którzy zawsze musieli zadawać pytania: co poeta miał na myśli. Nuda, co?
Ale można też „Jezus Maria Peszek” potraktować jako dzieło skończone. Można Marię Peszek wysublimować z tej płyty, uzyskując czystego niczym nieskrępowanego, acz bez wątpienia czarnoskrzydłego ducha dzisiejszych trzydziestoparolatków („nie chciej Polsko mojej krwi”). Nie, nie chcę napisać, że jest to głos pokolenia. Nie mam również zamiaru nikogo przekonywać na siłę do sięgania po tę płytę, bo ona nie jest dla każdego. Bezspornie, nie.
Cieszy mnie jednak fakt, że doczekaliśmy się w kraju nad Wisłą artystki, która naprawdę potrafi pokazać emocje. W tandetnym medialnym wrakowisku nadpsutych lalek Barbie o cukierkowo podkręcanych głosach, zakrzykujących końskim śmiechem każdy talk show, każdą śniadaniową telewizję, wszechobecnych na każdej stronie każdego plotkarskiego serwisu, Peszek jest zaskakująco prawdziwa. I to chyba właśnie ściąga na nią największe gromy, bo przecież łatwiej iść z prądem definicyjnie "upupionej" popkultury, czyż nie?
PS. Gdyby tę depresję przeżyła w obskurnych ścianach szpitala psychiatrycznego w Koziej Wólce i tak znalazłyby się zastępy zdrowych rumianych chłopek, które osobom znanym zawsze z właściwym sobie miłosierdziem odmówią prawa do cierpienia…