Najpierw Maria Peszek cierpiała w Bangkoku, potem postanowiła pocierpieć trochę w Polityce, w tym tygodniu zaś przeniosła się z cierpieniem do tygodnika Wprost. Tendencja jest ewidentna, do cierpienia pozostał jej jeszcze tylko Newsweek. Zobaczymy w przyszły poniedziałek.
Żeby nie było, obydwie płyty Marii Peszek podobały mi się szalenie i podobają nadal, zarówno od strony muzycznej, jak i tekstowej. Jestem muzycznym laikiem i albo mi się coś podoba, bo tak, albo mi się coś nie podoba, bo nie. Obydwie Marie i nowy singiel owszem, tak. Wolno mi, każdemu jego grabki, niektórzy odnajdują przyjemność w biwakowaniu pod gmachem Telewizji, inni w słuchaniu Marii Peszek. Ci inni to ja. To, że po przeczytaniu wywiadu w Polityce miałam uczucia mieszane, to zupełnie inna sprawa.
Pierwsze uczucie mieszane miałam podczas czytania dość naturalistycznych opisów tego całego cierpienia, bo wydało mi się to nieco egzaltowane. Oczywiście, egzaltacja może się przytrafić każdemu, zwłaszcza jak cierpi, ale na przykład mnie podobny jej poziom zdarzył się ostatnio jakoś niedługo po dwudziestym roku życia. Pani Maria ma, nazwijmy to wprost, lat prawie czterdzieści, więc tak jakby nieco więcej. To akurat złożyć by można na karb artystycznej wrażliwości, bo fakt, że jestem wyjątkowo pragmatyczna i do cudzych cierpień podchodzę raczej z rezerwą. Niechże sobie jednak cierpi, jak lubi, każdy ma prawo, jeden cierpi bo mu się paznokieć złamał, inny bo ma depresję czy inną neurastenię, jak w omawianym przypadku, jeszcze inny bo nie ma co do garnka włożyć. Nie wartościowałabym tego na równi, bo jedno to fanaberia, drugie choroba i się należy leczyć, najlepiej farmakologicznie, a z wkładaniem do garnka choć może być różnie, to jednak jakby nie było, nie jest to złamany paznokieć. Niemniej jednak, tu się niestety pani Maria nie wykazała instynktem medialnym, bo wyjechała z tym Bangkokiem tak, jakby nie zdawała sobie sprawy, że ani się obejrzy, a już ją Internet złapie, udusi na wolnym ogniu i zje w charakterze przystawki. Internet igrzyska bowiem uwielbia, a możliwość przejechania walcem po kimś, kto nieopatrznie się nadstawił, jest dla wielu pierwszym i jedynym powodem, dla którego w ogóle odpalają przeglądarkę. Smutne to i straszne, bo dowodzi temu, że niewiele żeśmy się od czasów starożytnego Rzymu ucywilizowali, i nie ma to jak sobie swoje frustracje przyklepać cudzym kosztem, tanio, lekko, i bezboleśnie. Do dziś bowiem zakładałam (być może naiwnie), że ten Bangkok to się pani Marii wyrwał niechcący. Bo raz, że większości twórczość udaje się najlepiej właśnie wtedy, kiedy cierpią, i wtedy mają o czym, a dwa, faktycznie, ekshibicjonizm emocjonalny ma niewątpliwe funkcje terapeutyczne, opowie pani Maria na płycie i Żakowskiemu, i już zaraz się całkiem nowa odrodzi, bez depresji i bez neurastenii.
Abstrahując od faktu, że odejmując koszty przelotu, w Bangkoku i na tajskich wyspach cierpi się znacznie taniej, niż w Warszawie czy Dębkach. Ale brzmi jak brzmi i w oczy kole, więc rozsądniej i świadomiej by było jednak miejsce cierpień w wynurzeniach pominąć.
No i tak sobie myślałam aż do dziś, kiedy to tygodnik opinii Wprost zamieścił
kolejny wywiad, w którym pani Maria powtarza wszystko to, co już tydzień temu w ramach swojej autoterapii
powiedziała panu Żakowskiemu. W związku z czym, nawet moja naiwna wiara w szczerość tejże autoterapii nieco sczezła, i obawiam się, że to mi jednak wygląda na promocję płyty na Marię Cierpiącą, bo ileż to razy można się publicznie autoterapeutyzować. Być może więcej niż raz, ale coraz bardziej wygląda to na staranną kampanię reklamową nowego albumu. Są setki lepszych lub gorszych sposobów na autopromocję, ale akurat ten jest… mało elegancki.