Fajną debatę w Jedynce wczoraj widziałam (my tu, za oceanem, też oglądamy polskie dzienniki) Nawet „momenty” były… Nieźle wypadł przed kamerami przedstawiciel mało komu – zdaje się – dotąd znanej partii „Razem”. Ale rozsądny (choć niektórzy powiedzą – lewacki) program i świeżo objawiona medialna „osobowość” lidera lewicowej „młodzieżówki” raczej nie przełożą się na ostateczne wyniki wyborów. Powodów jest kilka, z tym, że najbardziej oczywistym są właśnie sondaże, które do tej pory dawały „Razem” coś około jednego procenta poparcia.
Elektorat patrzy na nie i… oddaje swój głos na potencjalnego zwycięzcę. Zwłaszcza elektorat niezdecydowany. Bo ten zdecydowany rzadko kiedy ogląda jakieś debaty i zwraca uwagę na przedwyborcze statystyki. Ba, najwierniejsi z wiernych nie muszą nawet czytać programów… Ale reszta owszem, reaguje. Też zresztą głównie dlatego, że żadnych programów nie czyta.
To Amerykanie zaczęli tę niebezpieczną zabawę z sondażami historycznym, telewizyjnym starciem Nixon-Kennedy. Tylko, że sprawowanie polityki za pomocą tv-debat bardzo szybko wymknęło im się spod kontroli, zmieniając wybory w swoiste telewizyjne widowiska połączone z konkursem audiotele (bo właśnie takie widzowie lubią tu najbardziej) .
Amerykanie też, znów jako pierwsi, zaczęli badać związek między publikacją „notowań wyborczych”, a realnymi wynikami wyborów.
Te badania nie są –jak dotąd – na tyle miarodajne, żeby stawiać na ich podstawie bezdyskusyjne, twarde tezy, niemniej jedno wynika z nich na pewno. Sondaże działają jak samospełniająca się przepowiednia! Teoretycznie, lider tabeli zyskuje dzięki nim niewiele, bo zaledwie pięć procent dodatkowych głosów. No ale te pięć procent to dla mniejszych partii być albo nie być w parlamencie. A dla większych szansa na samodzielne rządy.
Dlaczego liderzy zyskują te pięć procent? Dlatego, że tak stanowią podstawowe prawa psychologii społecznej. Pierwsze i najważniejsze z nich, to reguła dowodu społecznego (taka elegancka nazwa konformizmu), w myśl której większość z nas pragnie być „jak wszyscy”. Automatycznie przyłączamy się więc do opinii większości. To uwalnia człowieka od dylematów, przy okazji dając też krzepiące poczucie przynależności do wspólnoty podobnie myślących. No i po co „się wychylać”.
Owo zjawisko nosi nazwę „bandwagon effect”, czyli – nomen-omen – „efektu platformy”.( Bandwagon to określenie na otwartą platformę wiozącą zespół muzyczny w trakcie – na przykład – ulicznej parady).
Że – niby – „wskakujemy” do tego pociągu, który według sondażowych szacunków najszybciej dojedzie do mety, by – choćby i na zderzaku – dotrzeć tam w gronie zwycięzców. Dzięki temu możemy liczyć na profity, „redystrybucję prestiżu” , a czasem po prostu na ochronę przed polityczną zemstą.
Za IV RP powstawały przecież listy proskrypcyjne, tym bardziej powstają więc teraz. Wprawdzie politycy zjednoczonej prawicy, jak ekipa Marsjan z „Mars Attacks”, zapewniają – „przybywamy w pokoju”, ale przecież wiadomo, jak się to wszystko może skończyć.
Sondaże pozwalają na orientację w aktualnym układzie sił. Informują, kto jest w tej chwili na czele stawki.
Że zaś poziom obiektywizmu takich badań jest dyskusyjny, a jeszcze bardziej dyskusyjny jest obiektywizm przeróżnych sondażowni, wyjątkowo małym kosztem można załatwić sobie w ten sposób wyraźny wzrost poparcia. Bo przecież wyborcy rzadko kiedy zawracają sobie głowę wiarygodnością takich badań, a na czołówki gazet trafiają tylko „słupki”. Wykresy rosną, więc w następstwie rośnie poparcie. Tym razem już nie papierowe, ale jak najbardziej realne.
Uczepiając się zwycięskiego „bandwagon” trzeba jeszcze tylko zmodyfikować poglądy. Jak i co myśleć, znów podpowiedzą zaś wyborcy usłużne media.
Ze skromnych badań w dziedzinie związku sondaży z rezultatami głosowań wiadomo, że jest on tym bardziej bezpośredni, im więcej tak zwanych „autorytetów” potwierdza i uzasadnia sondażowe prognozy. Przy czym za autorytet szeroki elektorat uważa każdą osobę, która wypowiada się w tej sprawie w telewizji i gazetach, a więc polityków i politologów, ale także samych dziennikarzy.
Tymczasem nawet i te media, które wciąż usiłują bronić liberalnej demokracji i reprezentowanych przez nią wartości, coś kiepsko sobie radzą z przeciwstawianiem się „narracji” PiS-u.
W tej chwili nawet te stacje telewizyjne i tytuły prasowe, które w oczywisty sposób stracą na radykalnych powyborczych zmianach, zdają się sprzyjać głównie prącej do władzy opozycji, krytycznie podchodząc nie tylko do oczywistych potknięć partii aktualnie rządzącej, ale czasami kwestionując nawet jej oczywiste osiągnięcia. Też padły ofiarą „bandwagon effect?”
Cóż, przynajmniej tak to wygląda z perspektywy dziennika z tvPolonia i internetowych wydań polskiej prasy. Bo może w kraju te akcenty rozkładają się nieco inaczej.
Nie chodzi o to, żeby przymykać oczy na „błędy i wypaczenia”, oczywiście. Ale to, co daje się w tej chwili obserwować w polskich mediach , może za wyjątkiem „Polityki” i „Newsweeka”, wygląda, jak wysyłanie chorego z zadyszką do hospicjum. I niecierpliwe wyczekiwanie jego rychłej agonii.
Politycy opozycji jawnie kpią więc ze zdrowego rozsądku, opowiadają niestworzone rzeczy, pokazują księżycowe „programy i ustawy”, zniesławiają przeciwników i ubliżają faktom czyniąc to – w zasadzie – bezkarnie. Milczą dziennikarze prowadzący (fakt, prostowanie takich rzeczy to nie jest ich rola). Milczą eksperci. Publicyści – nie licząc ostatnich odważnych – nabierają wody w usta. Prawie nikt nie kwestionuje wiarygodności „ opowieści dziwnej treści” , które są mniej więcej tak samo realne, jak osławione trzy miliony mieszkań za IV RP i Beata Szydło w roli premiera na dłużej, niż kilka miesięcy. Nikt nie mówi wprost tego, co przecież i tak wiadomo. Że po wyborach najważniejsze będą igrzyska, czyli rozliczenia i umocnienie nowo zdobytej władzy tak, aby w najbliższym półwieczu nie wyrwały jej z rąk zjednoczonej prawicy żadne „lewackie procedury demokratyczne”.
W tej sytuacji do „programu” wpisać można wszystko. Bo przecież, jak się już zmieni konstytucję, to zawiedzeni wyborcy będą sobie mogli protestować do woli…
Mało tego. Media najbardziej dotąd obiektywne też – choć może są to wypadki przy pracy – wydają się sądzić, że wszystko jest już przesądzone. Że zdrowy rozsądek w Polsce umarł, a wzbierająca fala mentalnego średniowiecza to kataklizm naturalny, którego nie można powstrzymać. Coś jak tsunami.
Rozumiem Tomasza Lisa gdy w najnowszym wywiadzie dla „Wyborczej” mówi, mając na myśli Platformę, ale też SLD, że „jeśli się oddaje przestrzeń publiczną to się płaci rachunki.” Partia rządząc oddała tę przestrzeń bez walki.
Rozumiem też rozgoryczenie wyborców od centrum na lewo, bo mają prawo uważać, że Platforma zawiodła na całej linii w dziele obrony liberalnych wartości i świeckiego państwa. I jeszcze zapowiada (odmawiając poparcia dla renegocjacji konkordatu), że – jeśli cudem wygra – to będzie zawodziła w dalszym ciągu.
Wszyscy teraz mówią, za Clintonem – „gospodarka głupcze”, jakby nie zrozumieli lekcji, jakiej właśnie udziela im prawicowa opozycja. Gospodarka owszem, też. Ale teraz w Polsce wybory wygrywa „ideologia”. Tylko prawa strona sceny politycznej to – zdaje się – zrozumiała i wyciągnęła wnioski. Oficjalnie pokazuje więc jakieś „programy”, ale dla jej twardego elektoratu i tak najważniejsze jest „zwycięstwo ideowe”. Oraz państwo wyznaniowe.
Za lekceważenie tej oczywistej oczywistości należy się Platformie co najmniej żółta kartka. No ale te wywiady o słabnącym morale Platformy, te komentarze o błędach (niewątpliwych, ale przecież zupełnie innego kalibru niż to, co wyrabiała opozycja u władzy), te wypowiedzi, że „wszyscy wiedzą, że wygra PiS”, te materiały, szydzące z drobnych potknięć premier Kopacz w czasie morderczej kampanii… ręce opadają.
Nikt, albo prawie nikt w mediach zdaje się już nie wierzyć, że przecież zwykli ludzie mogą zaprotestować w dniu wyborów przeciw realizacji tego scenariusza. Nikt (no, prawie) nie pokłada wiary w rozsądek rodaków. Jakby elektorat liberalny, lewicowy i centrowy, stanowiący przecież – co wynika z prostej statystyki – zdecydowaną większość wyborców, nagle zapadł się pod ziemię, wyemigrował lub stracił przekonania i zainteresowanie obroną swoich interesów.
Tym bardziej, że otworzyły się przecież możliwości głosowania na Nowoczesną, Razem czy Zjednoczoną Lewicę.
A tu tymczasem atmosfera tak zgęstniała, że nic, tylko zapisać się do PiSu i zaprenumerować „Do Rzeczy”. Bo przecież –choć do wyborów zostało jeszcze parę dni – także z mediów głównego nurtu przebija się do publicznej świadomości wyraźny komunikat, że karty w parlamencie już zostały rozdane. W ostatnich dniach ton zmieniła nieco telewizja publiczna, ale to może być za mało. I za późno.
Skoro zaś mainstreamowe media „grają” na nieuchronne zwycięstwo zjednoczonej prawicy, to nawet racjonalni dotąd i wolni od narodowo-fundamentalistycznych obsesji obywatele doświadczają „efektu platformy” i zaczynają się pewnie poważnie zastanawiać, czy nie przystać – póki jeszcze pora – do faworyta. Jakby wszyscy zaczęli nagle wierzyć w Polskę w ruinie i „dobrą zmianę”, a zapomnieli, że po wyborach to, co dobre zdefiniują zwycięzcy. I że wielkość polityków poznaje się nie po ambicjach, ale po rzeczywistych zasługach. Za takie trudno zaś uznać marsze z płonącymi kukłami i z pochodniami, psucie gospodarki i prawa , granie na najgorszych instynktach, pogłębianie naturalnych podziałów społecznych i brutalizację życia publicznego.
Tym bardziej zaś – karykaturalną wizję demokracji rozumianej jako dyktatura większości (która to krzykliwa „większość” – mówiąc nawiasem – stanowi jakieś dwadzieścia parę procent obywateli, bo mniej więcej tyle realnie głosuje na PiS).
Nie mam pojęcia, skąd bierze się ten kult sondaży i ów powszechny defetyzm. Przecież to niemożliwe, żeby wyborcy nad Odrą i Wisłą stracili nagle pamięć. Żeby tak wszyscy naraz poczuli awersję do wolności i miłość do demokratury. No, ale z zaoceanicznej perspektywy to wygląda pewnie trochę inaczej, niż na miejscu, w kraju.
Na pociechę tym, co jeszcze się nie poddali, mogę tylko przypomnieć, co w sprawie wyborów już dawno ustalono w Ameryce. A ustalono, co następuje:
Po pierwsze – że sondaże, choć nie zawsze wiarygodne, wpływają na wyniki, wspomagając potencjalnych faworytów. Nie trzeba im więc ulegać.
Po drugie – że media wpływają na elektorat jeszcze bardziej, niż sondaże. Należy więc kierować się przy urnie własnym rozsądkiem, a nie emocjami.
A po trzecie i najważniejsze – „Yes. We can!”
Dopóki kartka wyborcza w grze, nic jeszcze nie zostało przesądzone.