Szlag mnie trafia, gdy słyszę bzdury o tym, że latanie to taki luksus. Luksus to był kiedyś

Konrad Bagiński
09 czerwca 2024, 07:05 • 1 minuta czytania
Wyczytałem ostatnio, że latanie samolotem to wyznacznik luksusu, że nie ma się co męczyć w wagonach kolejowych. Samolotem to wsiadasz i lecisz, pyk, załatwione. Nawet prezydent opowiadał, że zaraz wszyscy będziemy mieć własne samoloty. No i dlatego powinniśmy inwestować w lotniska, a nie w kolej. Dawno nie słyszałem nic głupszego. I zaraz wytłumaczę wam dlaczego.
Więc mówicie, że latanie to luksus? To zobaczcie, jak się latało w latach 40. i 50. zeszłego wieku. Widzicie różnice? Fot. Touring Club Italiano/UIG Art and History/East News

Co ja mam do samolotów? Nic, są fajne i wożą nas po świecie. Ale szlag mnie trafia, gdy słyszę bzdury o tym, że są luksusowe i że na taki transport powinniśmy stawiać. Wiele takich opinii wyczytałem w ostatnich dniach w czeluściach internetu.

Ba, nawet prezydent Duda opowiadał jakieś bajki z mchu i paproci o tym, że musimy budować porty lotnicze, bo zaraz prawie każdy z nas będzie miał własny samolot i całą tę flotę trzeba będzie gdzieś parkować.

To nie tak. To nie tędy. Latanie jest dziś wyjątkowo tanie i to nie jest dobre. Owszem, ja też nie chcę płacić więcej za bilety lotnicze. Ale moim zdaniem wiele z nich jest za tanich. A wiele biletów kolejowych za drogich.

Przecież to jest jakiś kompletny absurd, że za te same pieniądze mogę pojechać pociągiem z Warszawy do Gdańska, albo polecieć z Warszawy do Rzymu. To absurd, że VAT na ten pierwszy bilet to 8 procent, a na drugi 0 proc.

Jak to możliwe, że tankując bak swojego auta płacę 23 proc. VAT-u za benzynę, a przewoźnik lotniczy przelewając tony paliwa do samolotu, nie płaci ani grosza tego podatku? I czy ma to może związek z tym, że jak prognozuje IATA, linie lotnicze zarobią w tym roku na czysto 30,5 mld dolarów?

A z naszego podwórka: jeśli dziś kupię bilet (na Pendolino) na pociąg do Gdańska, zapłacę 169 złotych, nawet z dużym wyprzedzeniem. A na bilet francuskim TGV z Paryża do Marsylii wydam jakieś 20 euro, czyli niemal 2 razy mniej, chociaż trasa jest dwa razy dłuższa. To się kupy nie trzyma.

Obawiam się, że nie znam odpowiedzi na te pytania, ale widzę absurdy, brak konsekwencji i jakieś dziwne zagrywki. Nie chcę brać udziału w dyskusji o sensie budowy CPK, ale widzę, że zamiast zrobić porządek na kolei, próbujemy budować megalotnisko. Z tysięcy polskich miejscowości nie da się wyjechać transportem publicznym czy prywatnym, bo go nie ma. Dla milionów ludzi podróż do Warszawy, Gdańska czy Krakowa jest wyprawą na cały dzień.

Gdybym chciał teraz zaraz ruszyć transportem publicznym do Uherzec Mineralnych w Bieszczadach, byłbym na miejscu za 17 godzin. W Berlinie byłbym za 8 godzin. Przecież ta sytuacja stoi na głowie. My w skali kraju nie umiemy zapewnić w miarę przyzwoitego transportu własnym obywatelom, a chcemy stać się międzynarodowym hubem? Może byśmy tak jednak zaczęli od podstaw?

Latanie nie jest też żadnym luksusem

Miałem ostatnio kilka podróży, więc opowiem wam o tym, jak się jedzie pociągiem i leci samolotem. Słowem wyjaśnienia: obie podróże były na podobną odległość, ok. 600 km. Do Berlina dojechałem pociągiem, do Kopenhagi trzeba było lecieć, bo połączenie kolejowe zajmuje 10 godzin. Wiadomo, najprostsza trasa do tego miasta wiedzie nad sporym kawałkiem słonej wody.

Zacznijmy od lotu. Wylot był o 14:55, więc musiałem wyjść z domu… Hm, policzmy. Najpierw dotarcie na dworzec. Komunikacją godzina, a to i tak nieźle. Pół godziny na nadanie bagażu, bo nie wiadomo czy nie będzie jakiejś kolejki. Potem tzw. security check, kontrola bezpieczeństwa. No jakieś pół godziny na to trzeba liczyć. W Warszawie kolejki na szczęście są rzadko i nie o tej porze, ale cholera wie.

Potem kilkanaście minut, pół godziny na siku, nalanie sobie wody do bidonu, znalezienie gate’a. No i boarding zaczyna się (jak dobrze idzie) pół godziny przed lotem. No nie ma bata, muszę wyjść w południe, czyli 3 godziny wcześniej.

Na lotnisku, jak nie masz bidonu, to za śmieszną półlitrową butelkę zapłacisz co najmniej 5 złotych. I nie będzie to Perrier. W "barze pod złotymi łukami" zestaw jest o prawie połowę droższy niż poza lotniskiem. Słowem: żaden luksus, ale koszty są.

Dalej. Tak, jestem człowiekiem dość obszernym, wzrost mniej więcej standardowy. Żeby dostać się na swój fotel, muszę nieco pokombinować. Zgiąć się w trzech miejscach, skulić, wtłoczyć cielsko i wbić między podłokietniki. O wyjściu mogę zapomnieć.

Musiałbym przeprosić chudego, ale wysokiego Duńczyka obok, ten musiałby wstać. Z racji wzrostu z pewnością przywali łbem w półkę albo sufit. Widzę też, co gość musi robić ze swoimi kolanami, by zmieściły się w wyznaczonej dla nich przestrzeni. Nie zazdroszczę mu.

Nawet gdybym chciał coś zjeść, to średnio mnie na to stać. No i musiałbym zamówić wcześniej, bo to krótki lot. Ale jedzenia na dłuższych nie wspominam dobrze. Plastikowa tacka, drewniany widelec, pokarm bez żadnego smaku.

Dostaję wodę w plastikowym kubeczku, nalewaną z butelki przez miłą stewardessę. Ale nie za dużo, żeby przypadkiem nie zachciało mi się iść do toalety. Te zresztą są tak piekielnie ciasne, że niespecjalnie mam na to ochotę. Samo wejście do tej klitki jest wyczynem.

Kiedy stalowy ptak ląduje, odklejam się od fotela, zginam w trzech miejscach i na zdrętwiałych kopytkach podążam do wyjścia. 20 minut później jestem poza lotniskiem, ale na jakimś wygwizdowie. 40 minut metrem i wysiadam w końcu tam, gdzie chciałem dotrzeć. Jest już 18. 6 godzin po wyjściu z domu, z czego lot zajął 1 godzinę i 20 minut. Huczy mi w głowie, czuję się zmęczony.

Druga podróż odbyła się koleją. Wyszedłem z domu na 45 minut przed odjazdem, dotarłem na dworzec w środku miasta. Wsiadłem do pociągu, położyłem walizkę na półce. Kilka godzin później wysiadłem w środku drugiego miasta.

Po drodze mogłem sobie posiedzieć, poczytać, zjadłem niezłego kotleta na ceramicznym talerzu, prawdziwymi metalowymi sztućcami, popiłem piwem, skorzystałem z wygodnej toalety. Od obsługi dostałem butelkę wody. I to są warunki co najmniej humanitarne. Z domu do hotelu w nieco ponad 6 godzin to bardzo przyzwoity wynik.

A gdybym chciał lecieć do Berlina? Lot trwa praktycznie tyle samo, więc cała operacja zajęłaby mi tę samą ilość czasu.

Luksus to był 50-60 lat temu

Doskonale rozumiem, że na pewne odległości o wiele szybciej i wygodniej się lata, niż jeździ. Nie jestem wrogiem samolotów, wręcz przeciwnie. Ale zauważam też, że linie lotnicze są mistrzami we wciskaniu nam kitu.

Kiedyś, powiedzmy w latach 60. czy 70. pasażerowie mieli do dyspozycji sporo miejsca. Fotele były wygodne i obszerne, jedzenie podawano na talerzach, dostawało się sztućce.

Można było się napić wina z kieliszka, whisky z grubej szklanki. I to był luksus. Dziś samoloty są niczym więcej niż latającymi autobusami najniższej klasy. Na dodatek, żeby w ogóle wpuścili cię do samolotu, musisz odstać kilkadziesiąt minut w kolejce wyznaczonej pasami i taśmami.

Potem wyjąć swoje kosmetyki zapakowane w plastikową torebkę i wyłożyć do kuwetki. Przy okazji wyciągania tego wszystkiego z walizki pokazujesz innym pasażerom swoje majtki i skarpetki, zarówno te czyste, jak i te już nieco zużyte. Musisz zdjąć zegarek i pasek, podtrzymując opadające spodnie przejść przez bramkę, która cię prześwietla i obwąchuje.

Nie możesz przenieść nic do picia, czujna ochrona odbierze ci korkociąg, mikroscyzoryk. Czasem każą ci zdjąć buty. Potem jeszcze idziesz w wyznaczone miejsce, gdzie po jakimś czasie na gumowej taśmie jeździ twoja walizka. To ma być luksus? Serio?