Majcherek: Orban chce cen regulowanych na jedzenie. Pomyślałem: "zwariował". Szybko oprzytomniałem

Janusz A. Majcherek
Janusz A. Majcherek jest profesorem filozofii, socjologiem, wykładowcą w krakowskim Uniwersytecie Pedagogicznym, publicystą nagradzanym m.in. Grand Press za najlepszy tekst publicystyczny, Nagrodą Kisiela, nagrodą Allianz w kategorii media.
Kiedy Victor Orban zdecydował o wprowadzeniu cen regulowanych na podstawowe artykuły spożywcze, w pierwszym odruchu pomyślałem: zwariował, przecież za 3 miesiące na Węgrzech odbędą się wybory parlamentarne. Szybko jednak oprzytomniałem: on to robi właśnie dlatego, że wkrótce są wybory, po to, aby przypodobać się wyborcom.
Majcherek: Lewicujący ekonomiści młodszego pokolenia zaczęli zaś przekonywać, że inflacja jest lepsza niż bezrobocie, będące jej alternatywą. fot. Beata Zawrzel/REPORTER
Najwyraźniej liczy na to, że administracyjne regulowanie cen spodoba im się, a nie zostanie uznane za przyznanie się do porażki prowadzonej dotychczas polityki makroekonomicznej.

To nie dlatego, że Węgrzy są szczególnie nierozgarnięci. Populizm szerzy się także w innych społeczeństwach, w tym polskim. A jedną z jego cech, odzwierciedloną w nazwie, jest spełnianie żądań i zachcianek ludu.

Ten zaś na drożyznę reaguje oczekiwaniem, by rząd coś z nią zrobił. Niektóre rządy próbują więc administracyjnie ograniczać wzrost cen, zastępując rynek urzędowymi decyzjami. Jeden z funkcjonariuszy PiS sygnalizował możliwość wprowadzenia takich regulacji również w naszym kraju.

Czytaj także: Majcherek: Czy komisja śledcza ws. Pegasusa jest konieczna? Jeśli będzie bezradna, może aferę rozmyć

Wielu internetowych obserwatorów i komentatorów zareagowało zgryźliwym przypuszczeniem, że następnym posunięciem będzie reglamentacja wielu artykułów, być może w formie kartek, znanych starszym obywatelom z autopsji, a młodszym z ich opowieści.

To byłoby logiczną konsekwencją: ustalenie i egzekwowanie cen detalicznych niepokrywających kosztów produkcji i dystrybucji powoduje jej zaniechanie, niedobory w handlu i paniczne wykupywanie przez klientów, na co reglamentacja jest najprostszą – najprymitywniejszą – reakcją.

Drożyzna, czyli wysoka inflacja, ma różne źródła, ale oczywistym i być może głównym jest prowadzona od lat polityka „ilościowego luzowania” (quantitative easing), jak w żargonie bankierów nazwano luzowanie rygorów polityki pieniężnej, czyli wypuszczanie na rynek dodatkowych pieniędzy, albo – mówiąc prostym i dosadnym językiem – drukowanie pustych pieniędzy. Miało to pomóc w uniknięciu recesji, zagrażającej zwłaszcza w wyniku ograniczenia działalności produkcyjnej spowodowanej pandemią i rygorami nią wywołanymi.

Czytaj także: Majcherek: Za PiS afera goni skandal, oszustwa przeplatają się z machlojkami. A wyznawcy wybaczają

Ale „luzowanie ilościowe”, czyli rozrzucanie pieniędzy, było stosowane od lat i miało wielu zwolenników wśród ekonomistów młodszego pokolenia, zwłaszcza tych lewicujących. Twierdzili oni, że tradycyjna doktryna, zgodnie z którą luźna polityka pieniężna wymaga rygorystycznej polityki fiskalnej (budżetowej), bo inaczej wywoła się inflację, to zdezaktualizowane przesądy dziadersów i według nowych ustaleń makroekonomicznych można bez żadnych lub poważnych konsekwencji dosypywać pieniędzy, także w najprostszej formie rozdawnictwa spod znaku 500+, 13. emerytur i innych socjalnych benefitów.

A na to nałożyła się w Polsce typowa dla rządzącej obecnie ekipy – w skład której można zaliczyć prezesa NBP – skłonność do manipulacji. W jej wyniku zarówno polityka fiskalna, jak i pieniężna znalazły się poza kontrolą, ogromna część pieniędzy publicznych przepływa poza oficjalnym budżetem państwa, wyprowadzona z niego do innych instytucji (w tym na pokątny zakup „Pegasusa”), a NBP działa nie na rzecz utrzymania, tym bardziej zaś wzmocnienia polskiego pieniądza, do czego jest zobowiązany, lecz wzmacniania, a choćby i utrzymania pisowskiej władzy.

Lewicujący ekonomiści młodszego pokolenia zaczęli zaś przekonywać, że inflacja jest lepsza niż bezrobocie, będące jej alternatywą. To sugerowałoby, że jednak przekonali się do rzekomo zdezaktualizowanej ekonomii klasycznej.

Lecz były takie, stosunkowo niedawne czasy, gdy przy niskim bezrobociu, a nawet niedoborze siły roboczej, mieliśmy niską inflację, a nawet deflację. Nie wszystkie późniejsze zaburzenia można przypisać pandemii.

Czytaj także: Majcherek: To nie złe siły, ani Marsjanie zainstalowali w Polsce autorytarny reżim, a jej obywatele

A co do kosztowych źródeł inflacji, zwłaszcza rosnących kosztów energii, warto zauważyć, że we Francji, która ma najwyższy wskaźnik udziału energetyki jądrowej, inflacja wyniosła na koniec roku 3,4 proc., gdy w Niemczech, które właśnie wygaszają elektrownie atomowe i uzależniły się w większym stopniu od gazu, wzrost cen, mimo historycznie zakorzenionej w społeczeństwie i klasie politycznej awersji do inflacji, wyniósł 5,3 proc.

W Polsce, uzależnionej od węgla i rządzonej przez populistów, to – przypomnijmy – 8,6 proc.