Ruszają po 17, kiedy w domach zaczyna się picie i bicie. Wolą zabrać dziecko, niż za kilka dni wrócić po jego ciało.
– Dziewczynka była tak zaniedbana, że w placówce robiła pod siebie i to jadła. Jej brat, taki gagatek, powiedział, że idzie ze mną. Byłam dla niego obcą kobietą. I musiałam mu powiedzieć, że nie mogę go zabrać do swojego domu – Agnieszka Zbirak.
– Zadzwoniła do nas babcia. Pięcioletnia wnuczka z małym plecakiem pełnym zabawek przyszła do niej przez kawał miasta. Mama kazała jej wypierdalać z domu. Powiedziała, że już jej nie kocha. Zawieźliśmy ją do rodzinnego domu dziecka – Andrzej Falkiewicz.
Za głośno płakała
Bytom, styczeń 2018 roku. Mężczyzna dzwoni na 112. Chwilę wcześniej pijany toczy się do sklepu. Zabrakło alkoholu. Dzieciaki zostają z matką, też napitą. Wraca, ale najmłodsza córka już nie oddycha. Matka bełkocze, że Laura się czymś zadławiła. Karetka wiezie ją do szpitala. Tam lekarz stwierdza, że czteromiesięczna dziewczynka ma połamaną czaszkę.
Dochodzi 22. Agnieszka, pracowniczka MOPR-u, tego dnia jest na telefon, dyżuruje w przyjaznym patrolu, siedzi u znajomych na Szombierkach. Słyszy, jak za oknem mijają się karetki na sygnale. Odbiera telefon, podrywa się, zgarnia torebkę i biegnie do auta. To niedaleko.
W mieszkaniu dwoje dzieci: dwulatka i sześciolatek. Obojętni. Nieobecni. Jakby zamrożeni. Nie wie, co widziały.
Najdelikatniej jak potrafi tłumaczy, kim jest i dlaczego przyjechała. "Zobaczycie, jakie mam zabawki w samochodzie" – próbuje odwrócić ich uwagę.
Jak trzeba, to przytuli, pocieszy. Zdarza się, że da numer telefonu. I będzie im ciocią.
Zabiera je na dół. Sadza na tylnym siedzeniu swojego auta. Zapina pasy. Siedzą jak my teraz, jadąc z nią na patrol. Ich wiezie do rodzinnego domu dziecka. Nie męczy pytaniami. Nie chce im dokładać.
Cała się spina, kiedy słyszy, jak starszy zaczyna: "Laura za głośno płakała. Mama chciała, żeby była cicho i rzuciła nią o ścianę, potem do łóżeczka".
Cholera jasna, widziały wszystko.
Agnieszka dowiaduje się w szpitalu, co z małą. Po dwóch tygodniach dziewczynka umiera.
– Nie wiedziałam wcześniej, że cokolwiek dzieje się w tym domu. Ale zawsze jest taka myśl: spóźniłam się, gdybym tam trafiła o parę godzin wcześniej… – urywa.
Dzielnica cudów
Z okien lecą "kurwy" i disco polo. Ciemno, mało która latarnia działa. Szyby świecą na niebiesko od telewizorów. Ceglana zabudowa, domy ciasno rozstawione. Śmierdzi spaliną. Już zaczęli palić w piecach czym popadnie.
Bobrek w Bytomiu. Dzielnica cudów. Niezatapialny Titanic.
W tle kominy, znikające kopalnie i huty. Pozostałości po lepszych czasach. Upadek przemysłu pociągnął za sobą wszystko. I wszystkich. Niektórzy nie poradzili sobie w nowej rzeczywistości, zapijali smutki. Inni wyjechali za chlebem.
Do opuszczonych mieszkań wprowadzili się ci, których wyrzucono z lokali socjalnych. Nie mieli z czego płacić. Długi rosły. Bieda przekazywana z pokolenie na pokolenie. Nieporadność życiowa. Pijaństwo, narkomania. A w tym wszystkim dzieci i plączące się pod nogami zwierzęta.
Pod jedną z kamienic wystaje grupa młodych. "Kurwa" – wypluwa ktoś na nasz widok. Wchodzimy w opary marihuany i tytoniu.
– Na mnie też tak reagują – Agnieszka wystrzela jak z procy. Filigranowa brunetka z kucykiem, w sukience i ciężkich butach. W torebkę wcisnęła prostokątne pudełko. To alkomat. Wygląda jak dziewczynka. Ale nie boi się krążyć dziurawymi ulicami dzielnicy nędzy, wchodzić na pijackie meliny i wynosić dzieci na rękach. Oprócz pracy w przyjaznym patrolu jest asystentem rodziny, kuratorem społecznym. Czujna, uważna, oczy dookoła głowy.
– No nie żartuj, Pamela! Nie żartuj! – krzyczy donośnie. Na schodach przed budynkiem miejscowi zrobili sobie melinę, rozsiedli się i piją. Jedna z kobiet podnosi się, kuli, jakby chciała przemknąć niezauważona.
– Nic nie piłam. Idę już – wdrapuje się na górę.
– Ty tu nie mieszkasz. Ale faktycznie, lepiej idź – rzuca na odchodne.
Wścieka się. Myślała, że dziewczyna jest już na prostej. Tego samego dnia o 14 była z psychologiem w domu Pameli, która stara się odzyskać dzieci. – Będę musiała to odnotować – dodaje surowo.
Andrzej wygląda jak dojrzały rock’n’rollowiec: długie, rozczochrane włosy, skórzana kurka. Chudy, wysoki. Jara jak smok, papieros za papierosem. Dwie paczki dziennie. Bobrek zna jak własną kieszeń. W zawodzie od 30 lat: kiedyś asystent rodziny, pracownik socjalny, kurator społeczny, teraz interwent. Od początku jeździ też w przyjaznym patrolu.
2013 rok. Pamięta doskonale, bo wtedy pierwszy raz tak bardzo zaangażował się w ratowanie dziecka. Na Bobrku zamieszkała rodzina z innego miasta. Nie zgłosili się do MOPS-u.
– Nie wiedzieliśmy, że istnieją, ale sąsiedzi musieli słyszeć, jak Kacperek wyje z bólu. Miał wtedy cztery lata. Klęczał pół dnia w kącie, ojczym oddawał na niego mocz, walił jego głową o ścianę. Dzieciak trafił do szpitala, zabezpieczyliśmy jego rodzeństwo – relacjonuje Andrzej.
Parę dni później wszedł do dużej szpitalnej sali. Małe łóżeczko i chłopiec, który co jakiś czas krzyczy. Kacper. – Lekarze powiedzieli mi, że to tzw. krzyki mózgowe. Zorganizowaliśmy pomoc, dzwonili ludzie z różnych stron świata – płynie w swojej opowieści, sam sobie przerywa.
– Ale Kacperek nie chodził, nie widział, nie mówił. Przeżył, ale żyje w zupełnie innym świecie – denerwuje się.
Zatrzymujemy się. – To chyba tutaj – Aga zaciąga się fajką i patrzy na kartkę. Ma tu zapisane nazwiska i adresy rodzin, w których jest przemoc (Niebieska Karta), zaniedbania rodzicielskie, pijaństwo, narkomania.
Zna ich doskonale – 13 lat w tej robocie – wie, jak będą się tłumaczyć:
"Pijany pan?"; "Nie, tylko jabłek się najadłem" albo: "Pani, jedno piwo do obiadu";
"Czego lodówka pusta?"; "Bo myśmy właśnie zjedli";
"Czego tutaj tak brudno?"; "Właśnie sprzątamy, widzi pani, ręce mam całe czarne” albo: "Szykujemy się do remontu".
Kiedy zaczyna się picie i bicie
Słońce niemrawo przebija przez gęste chmury. I trochę ociepla tę bytomską szarość. Stoimy przed komisariatem policji. Stąd ruszamy na przyjazny patrol – dyżur asystenta rodziny i policjanta. My mamy być stażystami, statystami. Możemy tylko patrzeć.
To niezapowiedziane wizyty w domach, gdzie są dzieci, a gdzie może się źle dziać.
Na przyjście pracownika opieki społecznej można się przygotować: wytrzeźwieć, wyrzucić butelki, wyprosić kolegów od wódki, w domu posprzątać, zakupy zrobić. Zagrać dobrych rodziców.
Przyjazny patrol bierze z zaskoczenia. Odsłania całą prawdę, cały syf, lepiące się od brudu zagracone mieszkania. I zaniedbane dzieci.
– Jesteśmy takim trochę całodobowym wysłannikiem MOPR-ów – tłumaczy Agnieszka.– Zaczynamy pracę, kiedy w domach zaczyna się picie i bicie, czyli po 16. Bo oni wiedzą, że wtedy nikt z MOPS-u czy MOPR-u nie przyjdzie – dorzuca Andrzej.
Dzielnicowy, wyprostowany jak struna, wprowadza nas w temat: – Praca przyjaznego patrolu polega na kontroli.
Wtrąca się Agnieszka: – I przy okazji na pomocy. Policjanci mają zajmować się dorosłymi podczas takiej interwencji, jeśli są dzieci – dzwonią po nas.
Agnieszka po śląsku cierpliwie tłumaczy:
– Matce, która urodziła wcześniaka, że trzeba go odwiedzać w szpitalu i przytulać.
– Mężczyźnie, który bije na oczach swoich synów partnerkę, że oni będą robić to samo. "Dzieci nas obserwują i naśladują".
– Często was nie wpuszczają? – pytam.
Dzielnicowy: – To loteria. Zdarza się, że możemy kogoś nie zastać.
Andrzej: – Ale tak, żeby na chama nie wpuścili, to raczej nie.
Agnieszka: – Raz miałam sytuację, że w mieszkaniu były dzieci. A oni nie chcieli nas wpuścić. Wezwaliśmy straż pożarną i wtargnęliśmy do środka. A kobieta nawalona: "O, ktoś pukał?".
Dzielnicowy: – Najczęściej starają się otwierać i współpracować. Jeśli mają coś do ukrycia, to starają się to ukryć. Czyli np. nie chcą poddać się kontroli trzeźwości albo narkotestu.
Przyjazne patrole to inicjatywa lokalnych władz i policji. Działają w kilku miastach Polski. Nie ma danych, które pokazują, jak realnie przekładają się na ochronę dzieci.
– Ten model, który tutaj wypracowaliśmy, powinien zadziałać w całej Polsce. Nie mówię, że my tutaj zbawiamy świat, ale może każdemu z nas udało się uratować jedno czy dwoje dzieci. Zabezpieczyć w odpowiednim momencie. To są życia. Bezcenne – mówi Falkiewicz.
Agnieszka już parę razy rzucała tę pracę, ale nie potrafi. Na patrol pojechała miesiąc po porodzie. – Bo to naprawdę ma sens. Mamy wpływ – dodaje skromnie.
Falkiewicz marzy po cichu, żeby w każdym mieście działały przyjazne patrole. Brał udział w spotkaniach z przedstawicielami Ministerstwa Sprawiedliwości i UNICEF-u.
Paulina Nowosielska, rzecznika Moniki Horny-Cieślak, powtarza, że Rzecznik Praw Dziecka bardzo docenia takie działania: – Tego rodzaju wizytowania dają szansę przyjrzenia się, w jakich warunkach przebywa dziecko, jak funkcjonuje jego rodzina i daję możliwość uratowania osoby najmłodszej.
Chłopiec, który wypadł z okna
Na kamienicy z czerwonej cegły nie ma żadnego numeru. Janusz, dzielnicowy, z którym Aga ma dziś dyżur w przyjaznym patrolu, zapala latarkę. Nie znajduje żadnej cyfry. Ale jak tam jest 6, to znaczy, że tu 4.
Wchodzimy.
Nie ma światła. Idziemy po omacku po niepewnych – spróchniałych – drewnianych schodach. Poręcz klei się od brudu.
Wilgoć, grzyb, smród. Ściany odrapane, zapisane: "pizdami", "kurwami", "jebać konfidentów", ale i wyznaniami miłości. Wszystkim, co na sercu leży mieszkańcom.
Przed drzwiami rowerki, hulajnogi, śmieci, pełne pampersy, stare meble.
W mieszkaniach porozrzucane ciuchy, buty, szmaty, pościel, resztki zeschniętego albo spleśniałego jedzenia. Odchody psów, kotów, pieluchy. Świnki morskie w klatkach, pytony w terrariach. Po cztery psy, koty, szczotki, smaczki. Lodówki puste. Dzieci nie mają skrawka miejsca, czasami nawet łóżka.
Na ścianach wielkie telewizory, grzyby, rozgniecione robaki. – Dzieci bawiły się w rozgniatanie pluskiew. W domu syf, smród, w lodówce tylko whisky – wrzuca Andrzej.
Agnieszka rytmicznie puka do drzwi. Nikt nie odpowiada, zaczyna walić pięścią. "Patrol, możemy?" – już przekracza próg mieszkania.
Bucha gorąc, pachnie praniem, które wisi na sznurkach w kuchni. Stoimy w tym tekstylnym gąszczu. Nogawki spodni opadają na ramiona dzielnicowego. Rękawy osiadają na głowie Agnieszki.
Małe mieszkanie, wchodzi się prosto do kuchni, obok dwa ciasne pokoje. W każdym trzeszczy i świeci na różne kolory plazma, chociaż dzieci śpią. Darek, który parę lat temu wypadł z okna, przytula się do poduszki na wąskiej wersalce.
Cały połamany był. Babcia akurat wyszła z domu. Nic nie widziała.
To było niedługo po tym, jak matka, alkoholiczka, porzuciła Darka i dwójkę jego rodzeństwa. Zostawiła je z mężem, który też popija. Sama wyjechała na Zachód. Na Bobrek wprowadziła się babcia z dziadkiem i niepełnosprawnym 40-letnim synem. Policja kilka razy tu interweniowała. Zdarzało się, że domownicy mieli po 2 promile i więcej.
– Gdzie jest pan Andrzej? – Agnieszka patrzy wymownie na wychudzoną staruszkę, pyta o ojca dzieci.
– Poszedł gdzieś do sklepu – kobieta zniszczona życiem i piciem opiera się o kuchenną szafkę.
– Trzeźwy? – nie daje za wygraną.
– Tak. Na pewno – matka broni syna.
– Niech pani dzwoni, żeby przylazł – instruuje.
– "Chodź tu do domu szybko, bo przyszła patrol. No chodź do góry" – kończy.
Czekamy. Agnieszka zagląda w każdy kąt. Otwiera też lodówkę. Dzielnicowy sprawdza babcię alkomatem. Czysta. Uprzątnęli nawet mieszkanie.
Babcia jeszcze raz dzwoni po ojca dzieci: "Przyjdź do góry, co je wypity? Czego się boisz? Własnego cienia? To przyłaź"– wciska paluchem na czerwoną słuchawkę.
Andrzej nie przychodzi. Ale jest jeden trzeźwy opiekun, idziemy dalej. Agnieszka ostrzega, że możemy wrócić z alkomatem.
Mama i tata miś
Płacz dzieci, zaduch. Obok kuchenki stoi prysznic. Przy wąskim stole siedzi mężczyzna z gołym torsem. Opiera się o blat, pod ręką ma piwo i popielniczkę.
– Co tu się dzieje? – Agnieszka zaczyna.
– Jakiś czas temu był jakiś donos… że tutaj była impreza czy coś takiego – pokrętnie tłumaczy kobieta z dzieckiem na ręku.
– Pan pije piwko – zwraca mu uwagę Agnieszka.
– Po pracy, nie? – patrzy na nas jak na kosmitów.
– Ja nie piję alkoholu od ośmiu lat. To dla mnie okrutnie obrzydliwe – ratuje sytuację kobieta.
Do kuchni wchodzi trzylatek.
– Chodzisz do przedszkola? – zagaja Aga. – No – odpowiada krótko. – Nie bój się, ja ci nic nie zrobię, kotek – ciepłym głosem odpowiada.
Półroczne dziecko płacze. Aga chce przenieść rozmowę do pokoju. Wychodzimy, zostawiając pana przy piwie. Łóżko rozłożone. Na ścianie duży telewizor, bajka zagłusza szepty.
– Coś się tu dzieje? – Agnieszka ścisza głos.
– Nie, nie – połyka łzy młoda matka.
– Na pewno? Wszystko ok? Pani jest zdenerwowana – drąży.
– Tak, ja po prostu nie lubię takich kontroli. Całe dnie z dzieciakami spędzam. Zmęczona jestem.
Agnieszka prosi, żeby rozebrać niemowlę. Sprawdza, czy nie ma śladów przemocy. Starszaki grzecznie siadają na rozłożonej wersalce. Wyprostowani, rączki na kolankach.
Młodszy wskazuje na nas i pyta brata: – A kto to jest? Starszy odpowiada: – Oni są z policji.
– Podniesiesz poduszkę? Chcę zobaczyć, czy dobrze ją trzymasz – Aga sprawdza, czy dziecko nie ma siniaków. A w drzwiach natychmiast staje głowa-rodziny. – Trzymaj prosto – dopinguje syna.
Czysto, przynajmniej na plecach. Dzieci kichają. W domu grzyb, na suficie ślady wody. Świeże zalanie. Ale nie płacą za czynsz, więc administracja nic z tym nie zrobi.
Stoimy wciśnięci w kąt. Starszy chłopiec przynosi pluszaka, przedstawia go: – To jest mama miś. Zaraz obok jest jego brat: – A to tata miś.
– A gdzie są dzieci-misie? – pytam. – My nie jesteśmy misie. My jesteśmy dzieci: Darek i mój brat – Kamil.
– W notatce MOPR-u mieliśmy zapisane podejrzenie przemocy. Ona mogła się go bać, dlatego nic nie powiedziała. I ja też o tym napiszę w swojej – dodaje Agnieszka.
Wiesz, że musisz zabrać
Trzymają się ledwie na nogach. Pijani, naćpani z gromadką dzieci. – Pierwsze pytanie po naszym wejściu: "Kto nas podpierdolił?". Niektórzy proszą o następną szansę. Mają po 3 promile, ale nie widzą problemu, żeby dalej "opiekować" się noworodkiem – mówi Andrzej.
Agnieszka dodaje: – Niektórzy płaczą, inni błagają, jeszcze inni grożą. Zabierałam kiedyś bliźniaki – chłopca i dziewczynkę, 5-6 miesięcy. Ani ja, ani policjant nie znaliśmy rodziny. Tak nawaleni, że nie byli w stanie się ruszyć. Sąsiadka weszła w międzyczasie i pyta, gdzie jest trzylatek. Okazało się, że schował się w szafie. Od tamtej pory oglądam całe mieszkanie. Kiedyś znaleźliśmy w łóżku poszukiwanego.
– Są takie interwencje, że nie wahasz się nawet przez pięć minut. Zabierasz dziecko, bo wiesz, że gra toczy się o życie. Życie tego dziecka – Andrzej waży słowa.
Tak było z pięciolatką, która wyszła z mieszkania przez okno. Poszła do najbliższej Żabki. "Nie widzieliście tatusia? Bo od wczoraj nie ma go w domu" – zapytała.
Andrzej znalazł ją u sąsiadów.
– Jej matka zmarła na nowotwór. Ona została pod opieką konkubenta. Miał na oko 60 lat. Ta dziewczynka była niepełnosprawna intelektualnie – mówi.
– Dziewczynkę zabezpieczyłem w rodzinnym domu dziecka. Opowiadała, że z tatą i wujkiem bawiła się w "a kuku". Zatkała ręką usta. Miała nikomu nie mówić. Wychowawca drążył. Od słowa do słowa wyszło, że on ją gwałcił. Przyprowadzał jeszcze wujka. Razem gwałcili to dziecko – Andrzej się wścieka. Gdyby mógł, sam wymierzyłby sprawiedliwość.
I płynnie przechodzi do innej historii, kiedy też nie miał żadnej wątpliwości, że już teraz musi zabezpieczyć dzieci.
Gęsto od dymu. Wszyscy pijani. Chlali tanie wino, tzw. mózgojeby. Na środku drewniane łóżeczko, a w nim noworodek. Na stałe mieszkała tam kobieta i jej dwóch braci: jeden niepełnosprawny, niskorosły, pracował na całą rodzinę, drugi z tak posuniętą polineuropatią, że tylko pełzał po mieszkaniu. Co jakiś czas – gdy wychodził z zakładu karnego – pomieszkiwał u nich konkubent tej kobiety. Oprócz nich – druga rodzina: syn tej kobiety, 20 lat, z niepełnosprawnością i jego starsza partnerka – to rodzice noworodka.
– Zmajstrował dziecko tej o 15 lat starszej kobiecie. Myśmy już wcześniej odebrali jej dzieci z innych związków – przypomina.
Andrzej stoi w tym śmierdzącym pokoju i od razu wypala: "Nie pozwolę, żeby tu było dziecko". Naraz matka dziecka otwiera okno i straszy, że jak zabierze małą, to ona wyskoczy. Babcia chwyta za nóż. Idzie w jego stronę i powtarza: "Ja kurwa dziecka nie oddam".
– Pełzający wujek ciągnie mnie za nogę: "Panie Andrzeju, ostatnia szansa". Drugi wujek mnie szarpie. Słyszę, jak w kuchni budzi się ten z zakładu karnego: "Co tu się kurwa dzieje?" – opowiada.
Robi się niebezpiecznie. Andrzej instynktownie osłania dziecko, opierając się na szczebelkach łóżeczka. Do ucha przykłada telefon, dzwoni do koleżanek z terenowego punktu. Przyjeżdżają z policją i pogotowiem.
Zabierają dziecko. Następnego dnia przychodzi jego ojciec: "Panie Andrzeju, przyszedłby pan do nas?". Pyta, po co. "A bo chyba wujek nie żyje".
– Wujek miał już plamy opadowe. Zresztą wszyscy z tej rodziny zapili się na śmierć. Została tylko ta dziewczynka – mówi.
Kiedy nie wiesz, co robić
– Podjęcie decyzji o zabraniu dziecka z domu rodzinnego jest cholernie trudne. I wiele osób nie chce tego robić – Agnieszka przełyka kawę. Po patrolu późnym wieczorem rozmawiamy jeszcze w przydrożnym fast foodzie.
To była interwencja na Bobrku. Poprosili ją o pomoc: – Pracownice opieki społecznej płakały. Mówię: "No nie, trzeba zabrać te dzieci". Co innego, jak kontrolujesz rodzinę i nic się nie dzieje, co innego, jak musisz zabezpieczyć dzieci. I pyk, natychmiast podjąć decyzję.
Matka krzyczy: "Nie zabiera mi ich pani!". Dzieci płaczą na jej kolanach. W głowie jej paruje. Jedna jej decyzja wpłynie na życie kilku osób.
– I nigdy nie wiem, jak potoczyłoby się życie tej rodziny, gdyby nie moje działanie. Jestem tylko człowiekiem, mogę coś źle ocenić. Zdarza się, że te dzieci tęsknią za swoimi rodzicami – mówi Andrzej.
Agnieszka dorzuca: – Obojętnie jacy są ci rodzice, to dziecko ich broni. One nie znają innych, kochają ich. Chcę dla nich jak najlepiej. Ale one pewnie często myślą, że robię źle. Zabieram je od matki.
Chociaż pamięta jedną z interwencji, gdy dziewczyna tak spakowała się do domu dziecka, że jej rzeczy nie zmieściły się do Pandy, którą wtedy Agnieszka po nią podjechała.
– Są ludzie, którzy powtarzają, że zabieram dzieci, bo za każde mam płacone – wtrąca Andrzej.
– O mnie też mówią podobnie. Mogą mnie pozwać za wszystko. "Na jakiej podstawie weszłaś? Na jakiej podstawie wydmuchałaś? Na jakiej podstawie zabrałaś?" I kto stanie w mojej obronie? – pyta Agnieszka.
Nie boją się postępowań w sądzie. – Niech ci wszyscy teoretycy pójdą w teren tak jak wy i zobaczą, jak to wszystko wygląda. Niech zobaczą krzywdę tych dzieci. Może wtedy przestaną mówić o papierkach. To dziecko za godzinę może nie żyć, bo ojciec się wkurzy na nasze przyjście. I powie: "To twoja wina, bo się darłeś". I tak mu wjebie, że go zabije. I nie będzie dziecka – wkurza się Falkiewicz.
Kiedy nigdzie nie ma miejsca
Agnieszka starsze dzieci łapie za rękę, młodsze przytula do piersi. Wychodzi, wsadza je w samochodowy fotelik swojego synka. Daje zabawki, karmi, jeśli są głodne. Uspokaja. I rusza.
Niektóre pytają: dokąd je zabierze, czy mogą z nią pójść, czy w tym miejscu będzie telewizor, zabawki. Inne pytają o rodziców: kiedy ich zobaczą, mówią, że tęsknią.
Jeszcze inne opowiadają, co je spotkało. Jak mama dźgała nożem ojczyma.
– Są dzieci, które opuszczają dom i nie pytają o rodziców. Ale jest i tak, że chcą wiedzieć: "Mama przyjdzie po mnie? Kiedy wrócę do domu?". Żeby ograniczyć ich stres, mówię: "Pójdziesz do cioci, mamusia przyjdzie po ciebie, źle się czuła dziś". Bo jak kilkuletniemu dziecku powiedzieć całą prawdę? – pyta Falkiewicz.
Bagażniki ich aut są kolorowe – wypełnione zabawkami, pluszakami, słodyczami. Nigdy nie wiadomo, czy te dzieci cokolwiek jadły.
– Dzieci siedzą w środku. I zaczyna się telefoniada – wzdycha Agnieszka.
Bo dokądś to dziecko trzeba zawieść, znaleźć bezpieczny kąt i ludzi, którzy dadzą mu wsparcie. A w rodzinnych domach dziecka nie ma najczęściej miejsca, podobnie jak w domach dziecka. Zdarza się, że nie ma rodziny czy sąsiadów, którzy są trzeźwi i mogliby zaopiekować się dzieckiem.
– Czasami czuję się strasznie, kiedy dzwonię i wreszcie mówię: "Musicie mi to dziecko wziąć".
A te maluchy tego słuchają i na mnie patrzą. Co mogą czuć? – patrzy w środkowe lusterko swojego auta. Szuka zrozumienia.
Andrzej bierze głęboki wdech, zaciąga się papierosem: – I zaczynasz kombinować. Wykorzystuję kontakty. Nie będę się przejmował jakimś głupim papierkiem, to dziecku ma być dobrze. To jego życie i zdrowie trzeba zabezpieczyć. Żeby nie było tak jak w Częstochowie. Jak z Kamilem.
Kiedy nigdzie nie ma miejsca, próbują aż do skutku. Dobrze żyją ze wszystkimi w okolicy, znają się, pomagają sobie. Jak już zupełnie nie mają co zrobić, błagają lekarza, żeby zdrowe dziecko położył na oddział. Na jedną, góra dwie-trzy doby. Uff, zielone światło. Jadą.
W głowie różne myśli i scenariusze. – Wiozę te dzieci i tak sobie myślę: "Boże, wy idziecie w obce ręce, gdzie są inne dzieci". Nie wiadomo, co was teraz czeka". I to jest straszne. Zwłaszcza, kiedy jesteś matką i wiesz, jak to wszystko powinno wyglądać – mówi Agnieszka.
– Wieziesz te dzieci, ale wiesz, że w tych domach dziecka też nie jest dobrze – dodaje Andrzej.
Ale wtedy otrzeźwia cię myśl: "Przecież za kilka dni tego dziecka mogłoby już nie być".
"Patologia dziedziczona"
To była niedziela. Na podwórku chmara much. Lepiły się, upierdliwie siadały na każdy skrawek ciała. Z daleka słyszy krzyk dzieci. I matkę: "Wypierdalać! Co ja się napić nie mogę?"
Dom jednorodzinny bez prądu, gazu. Andrzej w notatce z tego patrolu zapisał: "ziemianka". Wystające pręty, gwoździe. Troje dzieci. Dziewczynka parę dni wcześniej stanęła nóżką na jeden z tych gwoździ. Bandaż miała cały czarny. Skakała tylko na drugiej nodze.
Andrzej patrzy na ten brudny opatrunek i wie, że trzeba będzie od razu do szpitala jechać. Może tam już się wdało zakażenie.
Nie ma dwóch zdań, zabiera wszystkie dzieci. Dwóch chłopców odwozi do domu dziecka, dziewczynkę do szpitala. Po drodze zatrzymują się w McDonald’s. Młoda w pięć minut pochłania zestaw.
Następnego dnia słyszy od pracownic domu dziecka: "Panie Andrzeju, ta dwójka, którą wczoraj pan przywiózł, nie mogli się nadziwić, że z kranu leci ciepła woda. Dzieci łapały się za głowę, kiedy zobaczyły czyste łóżko i pościel".
– Empatia – Andrzej powtarza głośno. Czuje złość na opiekunów, którym zabiera dzieci, ale też wie, że oni często nie znają innego świata.
Falkiewicz: – Dla nich zjedzenie jednej kromki chleba dziennie jest równoznaczne z tym, że oni to dziecko nakarmili. Jedna rodzina, żeby mieć wodę w mieszkaniu, wysyłała dzieci na cmentarz. Odkręcali wodę z kranu i nosili do domu. To jest ich normalność.
Też nie dostali miłości. Też nie dostali uwagi. Ich rodzice też pili. Byli, ale jakby ich nie było.
Agnieszka: – Właśnie dzisiaj miałam dyskusję z moim klientem, który zapił. Chciałam go ochrzaniać, a ten tak już prawie z płaczem: "A gdzie wyście byli, jak ja byłem mały i mnie gwałcili?"