Była na leczeniu trzy miesiące. Wypisali ją, po czterech dniach znów przyjęli. Chciała się zabić. Wiedziała, że to najkrótsza droga powrotu. Tu jest jej lepiej niż w domu dziecka.
– To był okres świąt Wielkiej Nocy. Sam zdecydowałem o przepustce. Myślałem, że w tym czasie można jej zaufać. A ona przemyciła do szpitala żyletkę. Dwa dni później masywnie się okaleczyła. Na końcu korytarza, gdzie nie dociera już monitoring. Zrobiła to tak, żeby wszyscy widzieli. Widać było kości. Triumfalnie, wolnym krokiem, przeszła przez korytarz.
– Nie wiedziałam, dlaczego ten chłopiec z Jugosławii polewa mnie szamponem. Dlaczego podpala drzwi, podkładając pod nie papier toaletowy. Nie potrafił mówić po polsku, ale bardzo dobrze przeklinał. Nauczył się od żołnierzy, którzy uwolnili tych ludzi. Jak zobaczyli, co zobaczyli, to klęli. Temu dziecku zostały w głowie te słowa.
On polewał mnie szamponem, żeby pokazać, że jego mama została na jego oczach oblana paliwem i spalona żywcem.
Agnieszka, pielęgniarka psychiatrii dziecięcej, 22 lata stażu
– Byłam na początku specjalizacji. Ta próba samobójcza zakończona zgonem miała miejsce na przepustce. Bardzo trudne doświadczenie. Pojawiły się pytania: czy na pewno zrobiłam wszystko, czy można było temu zapobiec? Możemy mieć różne plany wobec pacjenta, jego rodziny, ale pacjent albo jego rodzice wybierają czasem inne rozwiązanie, nie zawsze zgodne z tym, które my im proponujemy.
dr Aleksandra Lewandowska, psychiatra dziecięca, krajowa konsultant w tej dziedzinie
– Nie mieliśmy jeszcze wtedy w szpitalu monitoringu. Miała zorganizowany cały plan. Czekała na moment, aż będziemy spali. Dosyć mnie lubiła, ja ją też. Dyskutowaliśmy na różne tematy. Namówiłem, wyprosiłem, żeby pokazała mi, gdzie jest stryczek. Odciąłem bandaż elastyczny z prysznica. O mały włos się nie powiesiła.
dr Przemysław Zakowicz, psychiatra dziecięcy, p.o. dyrektora ds. medycznych w Zaborze, wojewódzki konsultant psychiatrii dzieci i młodzieży.
Pałac dla dzieci
Idzie szybko. Prawie biegniemy, żeby dotrzymać mu kroku. – Mam pięć minut – rzuca pośpiesznie dr Przemysław Zakowicz. Prowadzi nas do XVII-wiecznego pałacu. Dziś jest tu największy szpital psychiatryczny dla dzieci. Słynny Zabór, pół godziny drogi od Zielonej Góry.
Wybudowany na wzór wczesnobarokowych francuskich rezydencji. Biały, z szarą dachówką ze złotą plamą na środku. Trzy kondygnacje, dwie wieże. W długich oknach kraty. W głębokiej na trzy metry fosie zamiast wody, chwasty.
W pełnym słońcu, na tle błękitu nieba wygląda jak pałac z folderu dla turystów. Taki, w którym mieszkają hrabiny. Za dnia spacerują po parku, pluskają się jeziorze Liwno, wieczorami bawią w sali rotundowej czy balowej.
Nocą, kiedy niebo ciemnieje, zachodzi gęstymi chmurami, dostojny budynek wygląda jak nawiedzony zamek z horroru. Brakuje tylko czarnych kruków.
Pędzimy brukową drogą. Mijamy niską zabudowę, gdzie mieszka personel szpitala, kiedyś pewnie ogrodnicy i służba. Wchodzimy przez bramę wjazdową. Na górze herby rodzin, do których należała ta posiadłość, na spacerniaku dzieci. Ktoś przyjechał w odwiedziny.
"Dzień dobry!" – odpowiada pacjentom co rusz wysoki, szczupły lekarz, za którym gonimy. Bystre spojrzenie schowane za okrągłymi oprawkami. Grzywka wchodzi mu do oczu. Koszula, kamizelka. Wygląda jak student ostatniego roku medycyny.
Przekręca zamek, jesteśmy na miejscu. Pęk kluczy obija się o balustradę schodów, z których ściąga niedoszłych samobójców.
Siedem metrów. Jedna z pacjentek kilka razy chciała stąd skoczyć na głowę.
Nie ona jedna. Na szczęście, nikt się nie zabił.
Szpital nie dla dzieci
Już wiesz, że to, co na studiach mówili starsi lekarze, to żadna pieśń przeszłości. Tylko twoja teraźniejszość. W psychiatrii dziecięcej dalej standardy z lat przedwojennych. Partyzantka. Medycyna pola walki.
Wszystko postawione na głowie.
Twojej głowie.
A ty dwa dni temu skończyłeś staż, jesteś świeżo po egzaminie lekarskim. Jesteś jednym z 546 psychiatrów dziecięcych w Polsce (dla dorosłych jest 4 585 psychiatrów, a potrzeby mniejsze). Zacząłeś pracę w największym szpitalu psychiatrycznym dla dzieci. Jesteś tu jedynym psychiatrą dziecięcym. Kto mógł, ten poszedł zarabiać prywatnie. Pieniądze większe, odpowiedzialność mniejsza.
Masz pod opieką 30-osobowy oddział. Dzieci od szóstego do trzynastego roku życia. Najczęściej obłożenie masz o 200 proc. większe. Nie dziwi cię to.
Wiesz, jak jest: 150 tys. dzieci i młodzieży korzysta z opieki psychiatrycznej, ale pomocy potrzebuje 630 tys. 7 tysięcy dzieci każdego miesiąca próbuje się zabić.
Na jednego specjalistę przypada 267 młodych chorych. Większość nigdy nie dostanie się do lekarza.
U ciebie ściany też nie są z gumy, ale kogoś, kto połknął tabletki i mówi, że chce ze sobą skończyć, musisz przyjąć. Dzieciaki śpią nawet w pałacowej kaplicy. Ktoś przedzielił ją ścianą działową z karton gipsu, po każdej stronie ustawił po sześć łóżek. Na metalowych posłaniach maskotki i lalki, na suficie freski religijne, krzyże.
Głęboka woda od pierwszego dnia. Musisz decydować o farmakoterapii, badaniach dodatkowych. A w szpitalu nawet morfologii nie możesz zlecić. Sam szyjesz, jak ktoś się potnie. Sam czytasz EKG. Uczysz się błyskawicznie – tyle dobrego. Z każdym kolejnym pacjentem bardziej to czujesz. Czujesz też przerażenie – poznajesz ten system od środka. I każdą jego patologię.
Dyżurujesz po sześćdziesiąt godzin ciągiem. Praktycznie mieszkasz w szpitalu, a w domu masz niemowlę i rozgrzebany doktorat.
Przypadkiem zostałeś psychiatrą dziecięcym. Kochasz swoją pracę, ale bez przerwy jesteś przemęczony i sfrustrowany. Wiesz, że na oddziale masz w większości dzieciaki, którym nie możesz pomóc. A nie masz narzędzi, żeby pomóc tym, którym powinieneś.
Dr Zakowicz: – To nie jest żaden szpital! Szpital to jest miejsce, w którym jeżeli dziecko ma podejrzenie mikrodyletacji 22Q11, która powoduje u niego schizofrenię, to w kilka dni powinno być przediagnozowane wzdłuż i wszerz. A u nas? Dzieci z zapaleniem mózgu, katatonią, schizofrenią, padaczkami lekoopornymi, autyzmami sprzężonymi z rzadkimi chorobami genetycznymi leżą długimi tygodniami, czekając na morfologię. Nie ma dostępu do jakiejkolwiek diagnostyki. W tym czasie w ich mózgu toczy się choroba, która powoduje trwałe zmiany.
Ty doskonale wiesz, jak leczyć choroby psychiczne, psychozy. To dla ciebie bułka z masłem. Ale jak leczyć dziecko, które nie jest chore, a chce skończyć życie?
Dr Zakowicz: – Możemy siedzieć i przekonywać: "Nie rób tego, szkoda by ciebie nie było. Jeszcze dożyj do tej osiemnastki, a potem pracuj w Żabce". Większość prób samobójczych nie jest podejmowana w obrazie chorób psychicznych wymagających hospitalizacji, ale zaburzonego wzorca osobowości typu chwiejnego emocjonalnie, tzw. borderline. Ten jest powikłaniem relacji przywiązaniowej. Uważam, że kryzys samobójczy u dzieci jest kryzysem rodziny, kryzysem więzi, nie kryzysem medycznym. My jako lekarze nie jesteśmy w stanie tym dzieciom pomóc. I dochodzi do takiego pewnego przeobrażenia lekarzy w stronę socjo- czy psychoterapeutyczną.
Dociera to do ciebie każdego dnia coraz bardziej. Codziennie uderzasz głową w mur. Idziesz na czołówkę z całą tą machiną – organizacją systemu. I wiesz, że jesteś małym trybikiem, młodym lekarzem. Nie masz na nic wpływu. Ale próbujesz.
Krzywdziłeś
Zmęczenie. Ciągły brak snu. Omamy wzrokowe. Zaczynają się problemy ze zdrowiem. I wyrzuty sumienia. Teraz wiesz, że krzywdziłeś te dzieci.
Bo jak można sześcio- albo siedmiolatka zamknąć w szpitalu psychiatrycznym na osiem tygodni? Bez rodzica. Za to z lekami.
Rozwala cię to, ale takie są zasady. Popełniasz błąd nowicjusza. Chcesz uratować te dzieci albo chociaż pokazać, że nie są ci obojętne. Ściągasz biały fartuch, bierzesz maskotki, książeczki i idziesz. – Bo co, miałem dać Haloperidol w ampułce? – pyta dr Zakowicz.
Przekraczasz granicę. Opiekunom często się to nie podoba. Teraz już to wiesz. I nie nosisz pluszaków.
Ale dalej codziennie widzisz, jak te dzieci tu wegetują. Nikt ich nie odwiedza, bo często przyjechały z drugiego końca Polski. Wiesz, że to bardziej przechowalnia niż szpital. Wiesz, że to złe miejsce dla siedmiolatka. Szkoła, terapia zajęciowa, wyklejanki, kolorowanki, puzzle. Zabawa w zbieranie kartek: złota – za dobre zachowanie, "złote dziecko"; zielona – jak zielone światło, jest dobrze, idziesz dalej; żółta – ostrzegawcza; biała – jest dobrze, czerwona – nie jest dobrze ("Czerwona kartka krócej kąpie się w basenie").
Raz na tydzień rozmowa z lekarzem. Dwa w porywach do trzech razy – z terapeutą. Jak jest źle: idą w pasy albo do separatki. Jak dobrze – czeka szafka ze słodyczami i dłużej można oglądać bajki. Dobierasz leki. Chociaż wiesz, że siedmiolatek powinien tulić się do ojca czy matki. Sam masz dzieci.
– To jest forma przemocy. I nic tego nie uzasadnia. Młodsze dzieci nie chorują psychicznie – mówi stanowczo dr Zakowicz.
I sypie danymi: tylko 1 na 40 tys. przypadków dzieci ma schizofrenię. Jeśli zdarzy się dziecko z psychozą, która jest zjawiskiem neurotoksycznym i uszkadza mózg, to jak najszybciej kładziesz takiego pacjenta w szpitalu. Ale najczęściej na oddziale masz dzieci, które trafiają tu z powodu agresji. Tak uznali ich rodzice, dziadkowie, rodziny zastępcze, opiekunki. Dorośli.
Ty wiesz, że agresja u dziecka jest powikłaniem zaburzonej więzi. Ten siedmiolatek uderzał głową w ścianę, bo wołał o uwagę.
Krzyczał: "mamo, zauważ mnie"; "tato, tu jestem". Ale nikt go nie widział. Nikt go nie słyszał.
Dr Zakowicz: – Jeśli dziecko było agresywne wobec rodzica, to znaczy, że cokolwiek do niego czuło. Dawało szansę, żeby je pokochał. Po tych ośmiu tygodniach w szpitalu nie daje już żadnej szansy. Jest zupełnie samo na resztę życia.
Przykładasz rękę do tworzenia się traumy u tych dzieci. A przecież ślubowałeś, że po pierwsze nie będziesz szkodził.
– Legitymuję swoim nazwiskiem krzywdę wobec dziecka. Zaczynam tracić jakąkolwiek chęć do pracy w tym zawodzie – mówi zrezygnowany.
Przerzucane
Ograniczasz dyżury w szpitalu. Nie możesz po nich w nocy spać. Takich dzieci jak Marysia (imię zmienione – red.) jest w Zaborze coraz więcej.
Przez trzy lata dziewczynkę wychowują biologiczni rodzice. Alkohol, libacje. Zaniedbana, bita. Trafia do rodziny zastępczej. Może ktoś ją wreszcie pokocha. Nie, szybko ją oddają. Bo jest "agresywna". Druga rodzina zastępcza i ten sam scenariusz: dziecko jest "agresywne", nie chcemy go. Następny punkt: placówka opiekuńczo-wychowawcza. Tam Marysią zajmuje się kilku opiekunów.
– Każda z tych osób ma inny charakter, dlatego dziecko wypracowuje ambiwalentny styl przywiązania. Przed każdym z opiekunów prezentuje z całej talii kart różne zachowania. Na przykład: agresywne – kopnę w drzwi, uderzę kolegę, potnę się po rękach – mówi dr Zakowicz.
Wtedy pani z placówki bierze telefon, wybiera 112. Przyjeżdża karetka. Taka, która powinna ratować życie ludziom po zawałach serca czy udarach mózgu. Ratownicy wiozą Marysię do psychiatryka. Do Zaboru. Zostanie tu na trzy tygodnie.
– I będzie miała dodatkową traumę. Jakby to dziecko mało przeżyło w życiu. Bo ona nie jest chora psychicznie, już omówiliśmy, z czego bierze się agresja – zaznacza dr Zakowicz.
Przerzucane z placówki do placówki. Odrzucone przez wszystkich. Niechciane. Wreszcie lądują w psychiatryku.
– Mamy większość dzieci z domów dziecka, placówek opiekuńczo-wychowawczych. Często te ośrodki pozbywają się dzieci. Jest im bez nich lżej. A one trafiają do szpitala, chociaż nie mają żadnych zaburzeń – marszczy brwi Katarzyna, opiekunka. Długie blond włosy spięte w kok, uśmiechnięta, siedzi przy biurku.
Artur Bartoś, psycholog i psychoterapeuta z Zaboru, dodaje: – To są pacjenci, którzy doświadczyli porzucenia przez najbliższych. Najczęściej towarzyszyła temu przemoc, brak akceptacji, poniżanie, wykorzystywanie. Te dzieci pozbawiono poczucia bezpieczeństwa w najbardziej zasadniczym znaczeniu. Często ta deprywacja sięga korzeni tego, co gruntuje nasze poczucie zasadności i wartości istnienia. Takie dzieci cierpią wskutek odczuwanej na samym dnie psychiki pustki. Nie mają na czym budować, nie potrafią niczemu ani nikomu zaufać, są bezradne i okaleczone.
Dr Aleksandra Lewandowska, psychiatra dziecięca, krajowa konsultant w tej dziedzinie, robi pauzę, łapie oddech: – Po pierwsze należy zadać sobie pytanie: kiedy skierować dziecko do szpitala psychiatrycznego? Do oddziału stacjonarnego powinni być przyjmowani pacjenci, którzy bezwzględnie tej hospitalizacji potrzebują, czyli w stanie zagrożenia zdrowia lub życia. A obecnie nadal w oddziałach stacjonarnych w większości leczymy dzieci, które gdyby była uważność ze strony dorosłych, w tym specjalistów z różnych dziedzin, tej hospitalizacji by nie potrzebowały. To są bardzo często dzieci, których nikt nie słyszy, nie widzi, które są lekceważone.
Niekochane
Piętro wyżej, oddział A, na szaroburych ścianach kolorowe puzzle. Dzieci od trzynastego do osiemnastego roku życia.
Pani salowa – jak prawdziwa gospodyni – stoi w drzwiach i z ciekawością na nas łypie. Rozmawiać nie będzie, ale ma małą prośbę: – Niech nam ludzie wysyłają puzzle.
Dzieciaki układają tu po kilka tysięcy, wychowawcy kleją i na ścianę. Kawał świata można zobaczyć, oko nacieszyć przeróżnymi gatunkami zwierząt, postaciami z bajek, samochodami. Kolor.
Niżej jest już szarość. Pocięte ręce, blade twarze, wymiętolone maskotki.
Dzieci, które pytają, czy mama już dzwoniła.
Dzieci, które nie chcą wrócić do domu.
Dzieci, które tną się godzinę po wypisie. Bo świat za bramą jest jeszcze gorszy.
Kaśka, opiekunka: – Mamy dziewczynkę, która była u nas przez trzy miesiące. Została wypisana, a po czterech dniach znów przyjęta, bo chciała się zabić. Powiedziała mi, że chciała zrobić wszystko, żeby tu wrócić. Bo tu jest jej lepiej niż w domu dziecka.
Do pokoju jak burza wpada Agnieszka, pielęgniarka z 22-letnim stażem, razem dziś dyżurują. Prędko włącza się do rozmowy: – Wiemy, że te dzieci zaraz do nas wrócą, ale robimy próbę przekazania, żeby chociaż przez te cztery dni zobaczyły, jak wygląda środowisko, w którym mają żyć. One do nas wracają, bo się boją.
Przekłada karty pacjentów, ale cały czas z nami rozmawia: – Ta dziewczynka też wołała o pomoc, bo jest odrzucona przez rodziców. Oni nie zrobili nic, by ją odzyskać, poza hasłem: chcemy cię. To dziecko potrzebuje osoby dorosłej, za którą będzie podążać. Straciła zaufanie do opiekunów w domu dziecka, to wróciła do nas.
– Nie dalej jak dwa tygodnie temu jedna z dziewczynek podczas badania powiedziała mi, że tata kładł się z nią do łóżka, dotykał. Mówiła matce, ale nikt nic nie zrobił. Prosiła, żebym nikomu nie mówił. Bo ona przecież musi wrócić do tego domu – to dr Marcin, psychiatra.
Nie ma jeszcze żadnej zmarszczki, nawet jak szczerze się uśmiecha (chociaż rzadko się uśmiecha). Siedzimy w jego gabinecie.
Puk, puk, puk. Średnio co 15 minut pacjentki się do niego dobijają. Chcą porozmawiać. Delikatnym głosem: – Za chwileczkę. Do 15:30 będę.
– Nawet dzisiaj dziecko, które wypisywałem, powiedziało, że będzie robić wszystko, żeby tu wrócić. Czyli wiadomo, że będzie podejmować próby samobójcze – mówi.
Wypisujesz. Dziecko wraca do tego samego domu, do tych samych rodziców, opiekunów. Rozmawiałeś z nimi, przecież pracujesz nie tylko z pacjentem z oddziału, ale z całą rodziną. I wiesz, że w nosie mają to dziecko. Nie chcą nic zmienić. Groziłeś interwencjami, sądem. Ale nic to nie dało.
Czekasz. Czasami to kwestia kilku godzin. Okalecza się albo zgłasza myśli samobójcze. Wie, że to najkrótsza droga powrotu. Przywożą je karetką na izbę przyjęć. Schodzisz. Przyjmujesz. Zaczynacie od nowa. Znów masz na oddziale to samo niekochane, niechciane i zaniedbane dziecko. Wiesz, że najczęściej jest zdrowe psychicznie.
– Pod wpływem stresu, jaki mają każdego dnia, podejmują ryzykowne zachowania, próby samobójcze – mówi dr Marcin.
Bezsens. Bezsilność. Chcesz uleczyć, uzdrowić, naprawić. Ale nie jesteś w stanie. Nie możesz pociągać za wszystkie sznurki, nie jesteś Panem Bogiem. Nie wpłyniesz na rodziców, szkołę, nie usuniesz wszystkich kłód spod nóg swoich pacjentów.
Robisz, co możesz: długimi godzinami rozmawiasz, słuchasz, zabierasz na spacery, grasz w piłkę. Popełniasz błędy. Jeszcze na początku nie wiesz, że zaniedbane emocjonalnie, samotne dziecko każde drobne zainteresowanie może odczytać w zły sposób. Potem w liście przeczytasz o miłości. Będziesz musiał przemówić do rozsądku. Spokojnie wytłumaczyć, że to tylko twoja praca, żadna miłość. I "oddać" pacjentkę innemu lekarzowi.
– Zaraz po przyjściu do pracy w dobrej wierze zaprosiłem jedną z pacjentek na krótki spacer. Chciałem, żeby się uspokoiła. To strasznie głupie, ale na pewnym etapie ta dziewczyna nie chciała jeść, więc usiadłem przy niej na obiedzie, zachęcając, by jadła. Niestety ona to źle odczytała. I potem były nieprzyjemności. Zaczęła okazywać swoje uczucia. Trzeba było to ukrócić – mówi dr Marcin.
Tortura dla schizofrenika
Przyjechały na dyżur własnym samochodem. Matka z córką. Miały skierowanie z innego szpitala. Wąskim korytarzem zszedł na dół. To ona, przemycała niebezpieczne przedmioty. Dobrze ją pamięta. Mówi mu, że chciała ze sobą skończyć, połknąć tabletki. Ale teraz się uśmiecha. Chce na konkretny oddział.
– Oceniam stan tej dziewczyny na niewymagający hospitalizacji – opowiada dr Marcin.
Odmawia przyjęcia. Matka się oburza, straszy sądem. "Jeśli córka zrobi sobie jakąś krzywdę, to nie dam panu spokoju" – krzyczy. Wiesz, że nie możesz twardo stać przy swoim. Jeśli teraz jej nie przyjmiesz, to na złość tobie może coś sobie zrobić.
Artur Bakoś, psycholog i psychoterapeuta z Zaboru, szorstkim głosem: – Każdą próbę samobójczą traktujemy zupełnie poważnie. Chociaż wiemy, że niemal wszystkie nigdy nie zostaną zrealizowane.
– Najkrócej: zbliża się półrocze, mam pięć jedynek, nieobecności powyżej 50 procent, wchodzi sąd i kurator. Pojawia się widmo, że mnie skierują do MOW-u, bo niechodzenie do szkoły jest przejawem demoralizacji. Lepiej więc pójść do psychiatryka. Bo jak się okaże, że jestem chory, to w sądzie będzie to doskonała wymówka. Te dzieci uczą się, co należy robić, żeby mówiąc krótko, uniknąć odpowiedzialności. I odkryli, że najlepszym sposobem, przynajmniej od paru lat, jest symulowanie chorób psychicznych.
– Druga grupa to osoby, które chcą tu wracać ze względu na towarzystwo, związki. Ci pacjenci traktują szpital jak sanatorium, miejsce schadzek. Mieszkają w różnych województwach, tu się poznali i umawiają się, że w tym samym czasie połkną tabletki. Z nadzieją, że zostaną w szpitalu, na tym samym oddziale. I będą realizować swoje romantyczne skłonności – Artur siedzi w pustej sali z zamkniętymi oczami. Bawi się pękiem kluczy.
Ma poczucie, że codziennie zawraca kijem Wisłę. Że skuteczność jego pracy jest żałośnie niska. I że nie pomaga tym, którym powinien.
– Proszę sobie wyobrazić schizofrenika, który trafia w to towarzystwo manipulatorów. On ma wyczulony zmysł uczciwości, a większość zachowań naszych dzieci ma charakter manipulacyjny – mówi.
– To dla schizofrenika tortura. Nic innego, jak pchanie rozgrzanego metalu w żywą ranę. Dzieci potrafią szydzić, wyzywać, opluwać, bić, okradać. Wykorzystywać na milion sposobów bezbronną, chorą osobę. To jest po prostu okrutne. Więc paradoksalnie ten szpital nie jest miejscem dla osób chorych psychicznie – rozkłada bezradnie ręce.
Stryczek
To było kilkanaście lat temu. Przepracowane, ale żywe. Ciągle łzy się w oczach kręcą.
Dr Aleksandra Lewandowska była na początku specjalizacji: – Ta próba samobójcza zakończona zgonem miała miejsce na przepustce. Bardzo trudne doświadczenie. Pojawiły się pytania: czy na pewno zrobiłam wszystko, czy można było temu zapobiec? Możemy mieć różne plany wobec pacjenta, jego rodziny, ale pacjent albo jego rodzice wybierają czasem inne rozwiązanie, nie zawsze zgodne z tym, które my im proponujemy.
Od 30 lat w Zaborze nikt się nie zabił. Ale boisz się, że będziesz miał pecha i zgon na dyżurze. – Ostatnio trzy razy było blisko – opowiada dr Marcin.
Pierwszy raz: Dziewczyna była w separatce – mały pokój z weneckimi lustrami. Specjalny nadzór. Za szybą pielęgniarki obserwują każdy ruch. Poszła do toalety, ale za długo to trwało. Pielęgniarka wezwała opiekuna. Pętlę zrobiła ze spodni. Ściągnęli ją nieprzytomną. Karetka zabrała ją do szpitala. Na szczęście przeżyła.
Drugi raz: Przepustka na święta Wielkanocne. Sam wypisał. Przemyciła żyletkę. Okaleczyła się nią dwa dni później. Poszła na koniec korytarza, którego swoim okiem nie obejmuje już monitoring. Pocięła się. Masywnie. Widać było kości. Triumfalnie, wolnym krokiem, przeszła przez korytarz. Zostawiając po sobie ślady krwi.
Trzeci raz: Stał nad schodami jak nad przepaścią. Chciał skoczyć. Dyskutujesz, przekonujesz. Stąpasz każdym słowem po cienkim lodzie. Pod nim jest tylko czarna otchłań. Udało się, wycofuje się.
Ty nie przestaniesz już rozglądać się z niepokojem. Badasz wzrokiem teren. Stoisz w zabytkowym budynku. Na podłodze kafle zamiast linoleum. Wystarczy zbić jeden i już zbiorowe okaleczenie. Tak samo z szybą w oknie. Ale to zabytek, można co najwyżej przemalować ściany.
Dr Zakowicz oddycha z ulgą, mamrocze pod nosem: miałem więcej szczęścia niż rozumu.
Wyczuł, że coś jest nie tak. Lubili się, rozmawiali na różne tematy. Namówił, wyprosił, żeby powiedziała, co kombinuje. Pokazała, gdzie był stryczek. Odciął bandaż elastyczny z prysznica. Wszystko miała zaplanowane. Chciała to zrobić, jak wszyscy pójdą spać.
I już wiesz, że nigdy już nie zaśniesz na nocnym dyżurze. Lęk będziesz próbował rozchodzić. Papieros za papierosem.
– Pracuję i modlę się, żeby nic się nie stało. Wiadomo, największy lęk – zgon z przyczyn samobójczych. To zawsze jest nieopisana tragedia. Ale jeśli rodzic umieścił dziecko w szpitalu, w którym miało się zapobiec samobójstwu, a dziecko popełnia samobójstwo, to ten rodzic tego nie wybaczy – mówi dr Zakowicz.
Kto by za to wziął odpowiedzialność? Wiadomo, zawsze lekarz. – 6 lat studiów, 5 specjalizacji, 4 – doktoratu. Zabrane prawo do wykonywania zawodu. Na szczęście umiem kostkę brukową położyć. Ale szkoda, bo człowiek się trochę uczył – ironizuje Zakowicz.
– Dziecko tnie się w mechanizmie więzi. To co, ja mam to dziecko adoptować, przytulić, cofnąć się do wieku niemowlęcego, zacząć karmić piersią? Dać wszystko, czego nie miało? Tak się nie da. I to już nie jest psychiatria – kończy doktor Zakowicz
Dr Aleksandra Lewandowska: – Zawsze powtarzam, że próba samobójcza dziecka to drastyczna próba podjęcia dialogu przez objawy z apelem do nas dorosłych: "Nie mamy zgody na to, co nam fundujecie. Nie mamy zgody na świat, który nam urządzacie. Zróbcie coś, wy, dorośli".
Płacz
Na początku jesteś naiwny. Wydaje ci się, że za szpitalną bramę nie wyniesiesz historii pacjentów. Ich ciężary zostaną w oknach za kratami. Ich wzrok odprowadzi cię do samochodu, wsiądziesz, odjedziesz, wrócisz do siebie. Możesz myśleć, że jesteś twardy, ale w końcu pękniesz, wybuchniesz, rozkleisz się. Dziurę w głowie będą wierciły dręczące pytania: czy nie pomyliłem dawki leku, czy dobrze, że dałem przepustkę? Wiesz, że walka toczy się o życie. Winę zawsze ponosi lekarz. A nawet "złote dziecko" może cię zaskoczyć. Niczego nie przewidzisz.
– Są też okresy, kiedy sam nie wytrzymuję. Ostatnio miałem taki moment, że się rozpłakałem. Nie miałem na nic siły – dr Marcin pochyla się nad stołem. Jakby uleciała z niego energia. Zmęczony, smutny.
– Ale kierowany obowiązkiem wobec pacjentów codziennie wstaję i przychodzę do tej roboty. Myślę, że większość normalnych osób już dawno by sobie odpuściła – mocno zaciska dłonie.
Pukanie. Za chwileczkę. Wychodzimy. Lekarz oprowadza nas długimi korytarzami. Widzi dzieciaki i się rozpromienia. Inny człowiek.
– Jak wy na to mówicie? – pyta, wskazując na okno.
– Okno życia, doktorze – przypomina młoda pacjentka.
Inna goni za nim z białym t-shirtem w ręku: – Pan mi się podpisze na koszulce.
– Podpiszę się pod pachą. Tam, gdzie się człowiek poci – żartuje i markerem kreśli swoje imię.
– Napiszcie, że to najlepszy szpital w Polsce. W każdej chwili mogą ci pomóc, jest najlepszy personel – donośnym głosem mówi do nas nastolatka.
– Tak, jestem osobą z depresją i jednocześnie szczęściem – uśmiecha się.
Lekarz odrywa się na moment od pisania: – To są krótkie chwile, że jest radość.
Byłaś im jak matka
Długo nie wiedziała, dlaczego chłopiec z Jugosławii polewa ją szamponem. Potem podkłada papier toaletowy pod drzwi i je podpala. Przeklina jak szewc. Ale dziękuję, proszę, daj, weź – nie rozumie, ni w ząb.
Żołnierzom, którzy uwolnili tych ludzi, skończyły się słowa. Zostały tylko wulgaryzmy. I chłopiec to zapamiętał.
– On polewał mnie szamponem, żeby pokazać mi, że jego mama na jego oczach została oblana paliwem i spalona żywcem. Był u nas dwa razy. Później trafił na dobrego opiekuna w domu dziecka. Mam nadzieję, że wyszedł na ludzi – mówi Agnieszka, pielęgniarka psychiatryczna. Stoi na pierwszej linii frontu. Mieszka w tych niskich budynkach na terenie szpitala. Słyszy każdą karetkę. Odpoczywa na działce.
Inny obrazek, inny chłopiec. Już wychodzi, ale ty wiesz, że oddajesz go ojcu, którego on nie zna. Nigdy go nawet nie widział. Niepokój, stres. Nie twoje dziecko, ale przez te ostatnie miesiące byłaś mu jak matka. Uspokajają cię. Myślisz, co z nim. Strzępek informacji dałby ci ukojenie. Ale cisza.
– Nie tylko to dziecko musiało z nami rozwiązać ten kontakt, ale i my z nim – Agnieszka twardo stąpa po ziemi, choć jest drobna, delikatna. Blada twarz, ciemne, krótkie włosy. Szybka, jak każdy w Zaborze, ciągle w biegu.
Takich historii masz na pęczki. Nigdy nie płakałaś. Chociaż w głowie non stop przewijasz obrazy: wykrzywiona twarz bardzo chorej dziewczynki, którą w domu wykorzystywali seksualnie; chude jak patyki nogi i ręce dzieci, które nie chciały nic jeść. Pracujesz ćwierć wieku w tym szpitalu.
Na początku myślałaś, że wystarczy, jak dasz tym dzieciom: jeść, pić, przyniesiesz czyste ubranie, pościel i będzie dobrze. Teraz już wiesz, że trauma i okrucieństwo wybijają jak szambo. Czasami znienacka.
To dziecko bluzga, ale nie na ciebie.
Rzuca czym popadnie, ale to nie ty jesteś celem.
– Jak jest taki poziom agresji, jakby poza kontrolą tego dziecka, histeria, brak kontaktu, to idzie w pasy. Albo jak robi sobie krzywdę albo zbiorowo się okaleczają, to też musimy zapiąć – mówi Agnieszka.
– Czasami zachowują się jak zwierzaczki – dopowiada Kaśka, opiekunka.
Agnieszka ze zrozumieniem: – Najczęściej po prostu im się przypomina zła sytuacja z życia. Bo to nie są złe dzieci. Muszą się bronić. Zachowują się tak, żeby przetrwać.
Jak wrócą do siebie, to rozmawiasz. Próbujesz czegoś się dowiedzieć. Delikatnie z nimi jak z porcelaną.
– Boisz się czasem? – pytam. Agnieszka nie odpowiada. Opowiada za to kolejną historię. Nazywa ją "krytyczną". Chłopcy się zmówili i zorganizowali potężną bójkę w szpitalu. Agnieszka poleciała z pomocą koleżance, która miała dyżur (później zwolniła się z pracy). Przybiegli inni pracownicy, przyjechała policja. Jeden miał uszkodzone oko. Każdy wziął jedną sypialnię i rozmawiał z dziećmi. Żeby tylko nie dołączyli kolejni.
Agnieszka też rozmawia. Wie, że bunt wziął z się z mieszanki rozczarowania i poczucia oszukania. Bo dlaczego oni tu siedzą, a nie ktoś, kto je krzywdził?!
– Ojciec dalej w domu bije mamę. Słychać w telefonie, jak mama dzwoni. "Jemu nic, a ja siedzę w psychiatryku". Bo to zwykle jest tak: dziecko ma problemy w szkole, nie chodzi na lekcje i sąd wyjaśnia sprawę, kieruje je do nas. I ono nie rozumie, że taty nikt nie zgłosił. I on dalej sobie robi to, co chce – Agnieszka brzmi jak rzeczniczka swoich pacjentów.
Zanim zrobi sobie większą krzywdę
Czujna, czujny, czujność – to chyba najlepiej oddaje twoją pracę. Na nocnych dyżurach nie śpisz. Robota papierkowa, co dwie godziny idziesz i sprawdzasz. Nie ma gorączki? Nie przygotowuje pętli? Uff, śpią.
Za dnia też śledzisz każdy krok, odczytujesz gest. Niektórzy zaglądają przez wywietrzniki w toalecie. Ty tego nie robisz. Wiesz, że niektóre dzieci mają zaparcia. Chcesz im dać trochę intymności. Dbasz o rutynę, porządek. Chaos wykorzystają. Wiesz, że przeżywają każdą zmianę dyżuru. Już w okolicy kolacji czuć napięcie. Przestają słuchać, robią się nieznośne.
– Ustalają między sobą, kto dziś rozrabia. "Bo jak pani Agnieszka będzie musiała włożyć w pasy, to nie wyjdzie o 19". I jak widzą, że siedzę, mam papiery, to się wszystko uspokaja. Idą spać, a ja spokojnie wychodzę do domu. Obawiają się. Muszą teraz zerwać relację ze mną i nawiązać z kimś innym. To są dzieci, które szukają kogoś, kto będzie prowadził ich w życiu. Szukają tej mamy, której nie ma – rzuca.
Masz monitoring, ale jego zasięg też się kończy. Musisz patrzeć szerzej, widzieć więcej. Wypracowałaś swoje zasady. Chodzisz z telefonem w kieszeni, dzwonisz do opiekunek, pielęgniarek i sprawdzasz, czy już wrócił z toalety. Nie ma chłopca w grupie, to robisz wszystko, żeby szybko go znaleźć.
– Jeśli się ciął, to mam go, zanim zrobi sobie większą krzywdę – mówi Agnieszka.
Chcesz uchronić te dzieci. Ale w głowie brzęczą ci słowa jednej z lekarek: – Ona powiedziała, że ratujemy dużo dzieci, ale nie wszystkie się uda uratować. Będą wypadki. Nawet w najlepszych warunkach są wypadki.
Masz dwa ulubione momenty dnia: – Jak wszystkie dzieci zasną i robi się totalna cisza. I rano, kiedy widzisz, że wszystkie biegają. Żyją.
Czysta radość. Masz też w głowie dobre historie. Zapamiętujesz je, żeby obraz nie był taki mroczny. I żeby czuć sens: – Ta pacjentka mnie lubiła. Wyszła już ze szpitala, była akurat na wizycie w poradni. Szłam do sklepu, ubrana normalnie. Zaczepiła mnie, pięknie mi podziękowała. Powiedziała, że już jest dobrze. Wyrywała sobie włosy do tego stopnia, że była zupełnie łysa. Mówi: niech pani zobaczy, jakie mam piękne długie włosy.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.