Nigdy tak naprawdę nie dowiedziałam się, że syn walczy na froncie. Nawet jak mi przesyłał zdjęcia, to cały czas pisał: "Jestem sanitariuszem". Odpowiadałam: "Dobrze, niech tak ci będzie. Ale ja wiem swoje: że jesteś w wielkim niebezpieczeństwie i walczysz na froncie".
Powiem pani, że on przeczuwał, że coś złego się stanie. Bo już w piątek się żegnał. Usunął wszystkie kontakty rodziny z telefonu i zewsząd, dla naszego bezpieczeństwa. Wiedział, do czego są zdolni Rosjanie, że często wysyłają zdjęcia zwłok do rodzin i żądają okupu. Oszczędził nam tego.
Teresa Walentek, matka Tomasza
Jeden z żołnierzy puścił mi ten film z dźwiękiem. To zostanie ze mną do końca życia. To niespotykany krzyk własnego dziecka o amplitudzie otwierającej wrota piekieł i nieba. Żołnierze mi tłumaczyli, że to tzw. okrzyk pierwotny. Informacja, żeby go ratować.
Mirosław Sztyber, ojciec Daniela
Duży mercedes przyjechał. W środku cztery trumny i jedna urna z prochami. Prosiłam tylko: dać Szeremetę. Jak już tam było napisane: Szeremeta, Janusz Szeremeta, to wnieśli go do kaplicy. A ja dostałam takich nerwów, że myślałam, że go w tej trumnie zbiję. Ciskałam go i myślałam: "Po coś ty pojechał na tę wojnę?! I przyjechałeś tu teraz martwy".
Maria Szeremeta, matka Janusza
Nieboraczek
Upalny sierpień. Teresa w chłodnej kapliczce tuli się do trumny. Otwierają wieko. Chcą mieć pewność, że to Tomasz. W środku wyściełana materiałem, na zewnątrz w kolorze czekoladowego brązu.
– Leży taki nieboraczek. Nic nie jest zmieniony. Cały Tomasz - piękny, czarne włosy. Bez żadnych ran, bez żadnych obrażeń. Tylko mała rana pod żebrami z lewej strony – szlocha.
Ma kilka minut, żeby pobyć z synem.
Żeby zobaczyć go ostatni raz.
Jeszcze chwilę temu był amok, telefon za telefonem, załatwianie. Chciała ciało jak najszybciej do Polski sprowadzić. Trzy tygodnie czekali. Ciągle przekładano termin transportu. Bo trzy ciała miały jechać: Polaka, Francuza i Szweda.
Patrzy na tę trumnę i coraz bardziej dociera do niej, że tam leży Tomasz.
Płacze, zanosi się, wyje z bólu i rozpaczy.
– To jest taka cienka nić od normalności do szaleństwa – opowiada. Teraz też płacze.
Po Afganistanie przyrzeka jej, że więcej nie tknie broni. Dziękuje Bogu, że wrócił cały. Był ranny. Przez 12 lat nie rozmawiają o wojnie. Ani słowa. Tomek nie chce. Na nowo szuka sensu: opiekuje się staruszkami i dziećmi.
Haruje na dwa etaty: w domu seniora i szpitalu dziecięcym. Kończy studium medyczne. "Poświęcać swój czas pacjentom. Pragnę już tylko, by podobać się Bogu" – powtarza. Wyprowadza ich na spacery, na miasto, pokazuje im Nowy Świat. Na SOR-ze oddaje bezdomnemu buty i kurtkę. Zbiera laurki od swoich podopiecznych.
Po śmierci Teresa znajdzie w jego rzeczach serduszko zrobione na szydełku i napis: "Żebyś jak najwięcej Rosjan pokonał".
Z ciałem przyjedzie też: różaniec ("wiara dawała mu siłę"); drobne polskie monety ("jakby myślał, że jeszcze wróci"), bransoletki, które nosił na ręku, ulubione sportowe czerwone buty, w których trenował (zniszczone, sklejone z przodu taśmą); kowbojki ("też zniszczone, ale ojciec znalazł szewca i podreperował, są jak nowe"); ulubiona koszulka z treningu; zdjęcie w bokserskich rękawicach (chciał trenować boks, ale mama się o niego bała). Plecak pełen wojskowych rzeczy. Rodzina odda je innym żołnierzom.
Wracaj
Pierwsze słowa Teresy po tym, jak Rosja wypowiedziała wojnę Ukrainie: "Boże, nasz Tomasz tam pojedzie". Przygotowuje się od lutego. Chodzi na szkolenia do GROM-u, robi kursy. Chce sobie wszystko przypomnieć. Przyjaciele robią zbiórkę na dobry sprzęt. Wyprawiają go na wojnę. Ale rodzice o tym nie wiedzą. Im słowem nie wspomina o wyjeździe.
W kwietniu niespodziewanie przyjeżdża na rodzinny Śląsk. Teresa czuje, że coś się święci. Tomasz ciągle wychodzi do drugiego pokoju i odbiera jakieś telefony. Ale boi się pytać. Nie chce słyszeć, że jej syn idzie na kolejną wojnę.
Dopiero w drodze do Terespola Tomasz mówi rodzicom, gdzie jedzie. Opowiada, że zostanie wolontariuszem i będzie opiekował się rannymi. Matka mu nie wierzy. Niewiele wie. Tomasz jedzie w okolice Donbasu. Nigdy jej się nie przyzna, że znów wziął do ręki broń.
– Tak naprawdę nie dowiedziałam się, że syn walczy na froncie. Nawet jak mi przesyłał zdjęcia, to cały czas upierał się, że jest sanitariuszem. "Dobrze, niech tak ci będzie. Ale ja wiem swoje: że jesteś w wielkim niebezpieczeństwie i walczysz na froncie"– mówi.
Do Teresy powoli dociera, że w kwietniu ostatni raz widziała syna żywego. Tylko czeka na ten telefon. Boi się, ale pod skórą czuje, że to nieuniknione.
Syn ciągle jej powtarza, że jest bezpieczny. Mówi, że Ukraina to jego druga ojczyzna. Zna go i wie, że nie odpuści.
Ostatni raz rozmawiają 11 lipca. Teresa znów prosi: "Tomasz, wracaj do kraju. Tam jest grób na grobie". Widziała w telewizji. Ale on w ogóle nie chce o tym słyszeć.
– Cały czas mówił, że musi tam być. Powtarzał, że Polska będzie tak długo wolna, jak Ukraina będzie się bronić. I że jesteśmy następni, a on nie chce, żeby do ojczyzny weszli wrogowie – łamie jej się głos.
Pożegnanie
W piątek Tomasz pisze do swojej narzeczonej. Jakby się żegnał. – Powiedział, że usuwa wszystkie kontakty rodziny zewsząd, z telefonu. Zrobił to dla naszego bezpieczeństwa. Wiedział, do czego zdolni są Rosjanie, którzy wysyłają często zdjęcia zwłok do rodzin i żądają okupu – mówi Teresa.
Z soboty na niedzielę Teresę męczą dziwaczne sny: ona siwieje, w tle jest Tomek. Nie pamięta dokładnie. Jej mężowi tej samej nocy śni się, że Tomek umiera. Jadą do wnuków do Anglii.
"Tomasz nie żyje" – Teresa odbiera telefon od narzeczonej syna. Świat jej się wali. Jakaś babcia z Ukrainy zadzwoniła do Marty. Jej wnuk z nim walczył. Mają czekać na telefon od dowódcy. Teresa nie wytrzymuje, dzwoni do tej kobiety, pyta o ciało syna. Słyszy tylko: "Spokojnie, on jest tu u nas w Charkowie w szpitalu".
Ulga. Za kilka dni dzwoni dowódca: Tomasz zginął na polu walki, jego ciało czeka na sekcję zwłok w Charkowie. Ta wykazuje: lewostronny uraz klatki piersiowej i narządów wewnętrznych.
Rozminować dwa ciała
– W czwartek dostali zadanie: rozminować ciała dwóch zaginionych ukraińskich żołnierzy. Rosjanie bezcześcili zwłoki. Później mieli pilnować najbardziej wysuniętego przyczółku. Pilnowali go całą noc z soboty na niedzielę. Koło 10 rosyjski patrol zaczął ostrzał – Teresa łka. Utkała tę historię z opowieści żołnierzy i dowódcy.
Trafia go odłamek. Przebija narządy. Rana wielkości paznokcia. Huk ogromny. Tomasz coś krzyczy. Widzą, jak unosi się do góry i opada.
– To było jakoś około 11:20-11:40. I każdego 17. dnia miesiąca przeżywam odejście mojego syna – opowiada.
Sen
Nie wydrukowali nekrologu. Nie chcieli mediów. Potrzebowali ciszy. Kościół i tak był pełen ludzi.
Piękny, słoneczny dzień. Tomek jako weteran miał asystę honorową. Przyjechali koledzy żołnierze. Teresa myślała, że pęknie jej serce, jak słyszała tupot ich butów. Byli też ludzie z GROM-u, z MMA, które trenował. Przyjaciele z różnych etapów życia. Ludzie, których uratował.
Koleżanka Tomasza czyta z kartki: "Tomasz poświęcał swoje życie i swoje szczęście na rzecz drugiego człowieka, ale Bóg powiedział: "dość". Teraz pora na Twoje szczęście, Tomaszu. Twoje marzenie się spełniło. Jesteś bohaterem, Twoja Dusza w końcu jest szczęśliwa".
Łzy, ból i nadzieja. Bo przecież w przemówieniu na koniec jest "do zobaczenia". Tomasz przyśnił się mamie zaraz po pogrzebie. Taki wesoły, wypoczęty. Tak ładnie wyglądał.
Teresa opowiada o kolejnym śnie: – Siedzimy na sofie w moim salonie. Przyglądamy się, jak jego córka się bawi. Nadienka ma już 16 lat, ale w tym śnie jest malutka. Jesteśmy tacy szczęśliwi. Nagle Tomek kładzie się na sofie i zaczyna płakać. Przytulam go i czuję te jego twarde ciało, mięśnie. Jakbym naprawdę dotykała syna.
Dajce Szeremetę
Dwa i pół tygodnia czekaliśmy na ciało. W końcu przyjechał duży mercedes. W środku cztery trumny i jedna urna z prochami. Wszyscy ochotnicy z Międzynarodowego Legionu. Prosiłam tylko, żeby dać Szeremetę.
Wyszła pani z tego samochodu i straszliwie mi dziękowała za syna. Wyściskała. Dała mi paczkę: dwie flagi, dwa medale (jeden za uratowanie Ukraińca) i zdjęcie Janusza, które teraz mamy na cmentarzu.
Zostały po nim dwa plecaki. Stoją w komórce. Nie chodzę tam. Po prostu nie mogę. Najstarszy syn coś sobie po nim wziął.
Jak już tam było napisane: Szeremeta, Janusz Szeremeta, to wnieśli go do kaplicy, a ja dostałam takich nerwów – Maria nie może opanować płaczu.
Gdyby mogła, toby wzięła kija. W myślach ciska go pięściami. I pyta: "Po coś ty na tę wojnę pojechał i teraz wróciłeś tu martwy". Serce jej pęka. Emocje takie dziwne: i ból, i żal, i złość.
Łka. – Trumnę otworzył najstarszy brat Janusza – Walduś. Powiem pani, że straszne to było. Stałam dalej: "Myślę sobie, jeśli to Janusz, to pójdę. Ale zaraz syn powiedział: "Bracie mój kochany. Mój braciszku, to ty".
Podeszła, opowiada: – Gdyby został rozstrzelany w głowę, to pewnie nie moglibyśmy go zobaczyć. To by było nie do zniesienia. Ale miał postrzeloną prawą nogę, bo z drona dostał w tętnicę. Nie miał butów. Miał takie ładne włosy, do góry zaczesane. Wyglądał jakby spał. Był w żołnierskim ubraniu. Na palcu prawej ręki różaniec miał.
Pogłaskałam go po rękach i buzi. Powiedziałam mu: "Do zobaczenia Janusz, do zobaczenia".
Kozak
Nosi się jak Kozak: włosy zaczesane na bok, podkręcony do góry wąs. Taki podskakujący 40-latek. Optymista, trochę raptus. Ale szybko potrafi załagodzić każdą sytuację. – Te jego minki, uśmieszki. Cały Janusz – uśmiecha się Maria.
Pływa, morsuje, boksuje, biega. Trenuje sztuki walki. Nade wszystko kocha wolność – dlatego wstępuje do Kozaków. Walczy o siebie i innych. Jak jest źle, to pakuje plecak i wyjeżdża pod granicę z Czechami. Chce przegonić swoje demony. Ludzi też chciał od alkoholu odciągać. Raz nawet poprosił księdza, żeby na mszy ogłosił, że będzie spotkanie. Nikt nie przyszedł.
Ciągle szuka siebie, szuka sobie miejsca: z Dynowa do Niemiec, Anglii, z Anglii do Zaporoża i znów do Dynowa. Kończy szkołę aktorską w Brighton. Ale pandemia wszystko komplikuje, bo zamykają teatry. Ma trzech synów i córkę.
Kiedy wybucha wojna, Janusz pośpiesznie się pakuje. Jedzie po córkę Saszkę i jej matkę.
Ojciec Janusza wtrąca się do rozmowy: – One podobno były już gotowe jechać na Niemcy. W pociągu siedziały.
Przywiózł je do Polski.
Przepakował plecak. W niedzielę zjadł jeszcze u rodziców obiad.
Matka go prosiła: "Janusz, nie ruszaj na tę wojnę".
"Mamo, idę walczyć za wolność. Nie zatrzymuj mnie" – zbył ją.
"Janusz nie idź, bo zginiesz" – błagała.
"Mamo, trudno, wojna to jest wojna. Ważne, czy się umrze na Ukrainie czy w Polsce?" – rzucił pośpiesznie.
Był nie do zatrzymania. Już w 2014 roku chciał ruszyć na Majdan.
Zabrał plecak, jeszcze kiwnął jej z daleka. Ruszył przez Medykę do obozu szkoleniowego dla ochotników. Nie miał żadnego doświadczenia wojskowego, a został dowódcą międzynarodowego plutonu.
Wychodzę, bracie
Ojciec Janusza: – Tej nocy śniło mi się, że ktoś wołał "tato". Nie wiedziałem, który to syn. Bo drugi też jeździ po Polsce, o niego też się martwimy. Tak dużo tych wypadków. Zerwałem się na nogi. A to wtedy się to wszystko działo.
4 grudnia wyszli na misję, Janusz po kilkudniowym zwolnieniu. O 21:37 napisał bratu: "Wychodzę, bracie". Walczył pod ciężkim ostrzałem, odpierając natarcie. Zginął pod Bachmutem.
– Jeszcze miał rzucić koledze amunicję. Umierając powiedział: "Przekażcie moim dzieciom, że ich bardzo kocham" – powtarza Maria.
Miał przyjechać na święta. 19 grudnia Saszka kończyła 7 lat. Miał być na jej urodzinach. – Matka dopiero niedawno jej powiedziała, że taty już nie ma. Ona czekała aż ojciec przyjedzie, a on od 4 grudnia nie żył – płacze.
Boli całe ciało
Maria myła naczynia w kuchni. Mąż zszedł z góry. Ma problemy z płucami i korzysta z kondensatora tlenowego. Zbladł, zesztywniał. Myślała, że umiera. Podeszła do niego i pyta: "Staszek, co ty robisz?". Nie mógł tego z siebie wyrzucić. Nie mógł złapać tchu. W końcu wypluł to jedno zdanie: "Janusz nie żyje".
Było po czwartej po południu. Maria wypadła na podwórze. Darła się w niebogłosy. Krzyczała, że Janusz nie żyje. Zleciały się całe Szklary. Jeszcze cały czas pyta w myślach: "Boże, może to nieprawda?". Włącza telewizor i koniec złudzeń.
– Miesiąc minął. A ja się tak ciągle odbijam. Przychodzą takie chwile, że boli serce, całe ciało boli. Jakby było na pół przepołowione. A przecież on już nie wróci i ja to wiem – mówi.
Na cmentarz w Szklarach, gdzie pochowali Janusza, mają kilometr.
Maria: – Jak mnie biorą takie straszne żale i bóle, to ja przez ten las lecę do niego. Jakbym miała z 10 lat mniej. I przyjdę nad ten grób, wypłaczę się… Stoję czy deszcz czy śnieg. Odchodzę stamtąd lżejsza.
Pan Cogito
"Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo (...)".
Daniel na chwilę przed śmiercią wysyła ojcu link do "Przesłania Pana Cogito" na YouTube. Czyta sam Herbert. Mirosław nie bardzo wie, o co chodzi. Zaczyna się martwić. Próbuje go jakoś podtrzymać na duchu.
Odpisuje: "Bądź silny, synu. Tobie wątpić przyszło ostatnim, zostaliście tylko wy żołnierze. Zła wcielonego nikt poza wami nie zatrzyma. Armia ciemności musi przepaść. Jesteście armią dobra i tak zostanie".
Teraz nie wie, czy dobrze napisał. Czy go nie popchnął do heroizmu. – Mogłem mu napisać, żeby na siebie uważał, żeby był ostrożny – zadręcza się.
Daniel wysłał tylko kciuk w górę. To była ostatnia wiadomość. – On przeczuł tę śmierć – Mirosław chowa głowę w blade dłonie. Prosi o chwilę przerwy.
Siedzimy naprzeciwko przy długim drewnianym stole w gabinecie firmy.
– Pani usiadła na ulubionym miejscu Daniela – zauważa od progu. Ze ściany patrzy na nas Józef Piłsudski i inni ważni Polacy, jak w lustrze można przeglądać się w szablach Armii Krajowej, symbolach Polski Walczącej, czy medalach, które dostali.
Na zdjęciu z powstańcami stoi młody, wysoki mężczyzna. Łagodny uśmiech. To Daniel. Był członkiem rady Fundacji Pomocy na rzecz Żołnierzy Armii Krajowej. Pomagał kombatantom i powstańcom.
Mina pułapka
25 listopada o 8:05 ktoś wysyła Mirkowi wiadomość z ukraińskiego numeru. Ale nie wiadomo nawet, co tam napisał, bo szybko ją usuwa. Mirosław śle tylko znaki zapytania.
Po 9:00 przychodzi następna: "25 listopada wykazując odwagę i heroizm Styber Daniel Piotr zginął z powodu zagrażających życiu obrażeń w bitwie z rosyjskimi najeźdźcami w pobliżu wsi Nowoseliwskie w obwodzie Ługańskim. Proszę przyjąć nasze szczere kondolencje i niskie ukłony dla ciebie".
Oddzwania, chce usłyszeć, że to pomyłka. Prosi o jeden procent szans, że to nie jego syn.
Po drugiej stronie tylko milczenie. Wreszcie ktoś łamanym ukraińskim odpowiada, że nie może dać nawet procenta.
Krzyczy do żony. Znów dzwoni, chce wiedzieć, jak najwięcej. Pisze do syna. Telefon głuchy, cisza.
Ostatnia misja
Mirosław wyciąga kartkę A4 i rysuje: tu w okopach było pięciu ruskich, stąd szedł saper, a za nim Daniel. Dostał zadanie: osłonić ukraińskiego sapera, drugiego ochraniał Kanadyjczyk. Mieli zrobić rozpoznanie.
Poruszali się wolnym krokiem. Teren mocno zaminowany. Te porozwieszane na drzewach, porozciągane nad ziemią. Jeszcze leżał śnieg.
Mirosław na laptopie syna odtwarza film z tamtej akcji. Jego oczami widzi wszystko, co się działo. To zapis z kamerki, którą Daniel miał na hełmie. Nad plecami sapera widać jego karabin.
– Nastąpiła eksplozja miny-pułapki skierowanej na sapera. Daniel wywiązał się ze swojego zadania – mówi Mirosław.
Mina wybucha, saper ginie od razu. Daniel jest przytomny, ma ranne nogi. W pierwszym odruchu próbuje je sobie opatrzyć.
Żołnierze ściągają mu hełm, zakładają stazy. Niosą go przez okopy. Trzy kilometry ciągną się w nieskończoność. Zmieniają się, zostawiają sprzęt. Robią wszystko, żeby mu pomóc.
Daniel najpierw pyta o sapera: "Co z Wadimem?".
Odpowiadają mu: "Nie interesuj się Wadimem, zajmujemy się tobą".
Ciągle dopytuje, czy daleko jeszcze. Boli jak cholera. Mobilny zestaw do transfuzji krwi i leki przeciwbólowe, które zamówił, nie dotarły z Polski.
Oszukują go, że już zaraz będą. Podtrzymują rozmową.
Idą 2,5 godziny.
Nie ma ambulansu, odjechał chwilę wcześniej. Idą jeszcze w głąb, wezwali na pomoc BTR. Brawurowo dojeżdżają, zabierają go.
– Czas się wydłuża. Muszą jechać slalomem, bo dostali się pod ostrzał rosyjskiego czołgu. Tam jeszcze bardziej Daniela wytrzęsło. Było ciemno. Rozmawiali z nim, ręka mu słabła. Na 10 minut przed zaczął pytać: "Gdzie są moi rodzice?". Mówił, że nas kocha – oczy zachodzą mu łzami.
Daniel zaczyna się wyłączać. Wyciągają go z BTR-a, ale już nie oddycha. Reanimują, podają adrenalinę. Nie udaje się.
Krzyk
Do dziś Mirosław słyszy ten krzyk syna. Jeden z żołnierzy puścił mu film z ostatniej akcji. Nie wyłączył dźwięku.
– Niespotykany krzyk własnego dziecka o amplitudzie otwierającej wrota piekieł i nieba. Na ten mój ból składa się: 30 procent tego, że zginął, a 70 procent to ten krzyk. Usłyszeć taki krzyk własnego dziecka, wylew bólu... Żołnierze mi wytłumaczyli, że to tzw. okrzyk pierwotny. To informacja, żeby go ratować – tłumaczy.
To zostanie z nim do końca życia. To inny wymiar. Tego nie da się ubrać w słowa. W pierwszym odruchu chciał się spakować i zastąpić syna w Ukrainie. Może oddałby ten ból, tę krzywdę. Może by pomógł. Sam był kiedyś żołnierzem.
To on zaszczepił w synu smykałkę do wojska i survivalu.
Daniel od 14. roku życia kręcił się wokół GROM-u, strzelania uczył się od najlepszych. Później ppłk. Przepiórka powie dziennikarzom, że młody Sztyber miał lepsze przygotowanie niż niejeden zawodowiec. Spokojny, delikatny, ale zahartowany. Uczył Ukraińców.
Dużo robił dla innych: pomagał kombatantom, powstańcom, ratował majątki wielu ludzi w restrukturyzowanej firmie.
Ciągle za czymś gonił, ciągle coś zdawał, chociaż miał już trzy fakultety i kursy, które trudno zliczyć.
Mirosław przegląda opasłą teczkę, przerzuca dyplomy: nurek wrakowy, strażak, żeglarz, ratownik drogowy, krótkofalowiec, operator dronów, motolotniarz, sternik motorowodny, instruktor rekreacji, instruktor sportowy, instruktor strzelectwa bojowego i sportowego. To i tak nie wszystko.
– Za dobrze go wychowałem: że poczucie honoru i godności są ważniejsze od pieniędzy. Może gdybym go inaczej wychował, to by się tak nie stało – analizuje.
Za wolność
– Pokażę pani zdjęcia, które zrobiłem tego dnia, jak Daniel wyjeżdżał na Ukrainę. One powiedzą wszystko – Mirosław znajduje w telefonie krótkie nagranie.
Zapłakana matka tuli się do syna. "Dobra, już przestań tata" – odpowiada zestresowany Daniel.
– Widać było, że go to rusza. Niewyraźnie mówił. Żona więcej próbowała go zatrzymać, ja próbowałem zrozumieć. Cieszyłem się: jak ma umiejętności, to niech jedzie i szkoli. Ale on nam nie powiedział wszystkiego – opowiada Mirosław.
Nie powiedział, że będzie służył w specjalnej jednostce wywiadowczej Międzynarodowego Legionu. Na tyłach wroga.
Ojciec nie wie wszystkiego, ale go wspiera. Wysyła kilka transportów sprzętu. Wszystko, czego potrzeba: noktowizor, termowizor, farelki, latarki, leki. Robi, co może.
Teraz powoli dowiaduje się wszystkiego. Ma telefon i komputer Daniela. Ogląda filmy, czyta wiadomości.
Analizuje, rekonstruuje, próbuje zrozumieć: – Daniel pojechał tam z konkretnym planem: znaleźć kontakt po to, żeby móc pomóc bardziej efektywnie. On powtarzał: "Walczymy o wolność całego świata". Widział więcej, widział, co jest za zakrętem. Teraz – trzy miesiące po jego śmierci – optyka się zmieniła. Wszyscy odważnie mówią, że to jest walka o demokratyczny świat. A w listopadzie – mało kto.
Mirosław stawia sobie za zadanie: postawić pomnik i założyć fundację. Na kartce rozrysowuje symboliczny projekt.
"Międzynarodowy bohater"
Najpierw ciało Daniela pojechało do Charkowa, później do Kijowa. Napisali tylko o obrażeniach po wybuchu. Ubrali go w ukraiński mundur. Przykryli flagą Legionu Międzynarodowego. Na trumnie położyli kotwicę i polską flagę.
Do Warszawy trumna dociera 18 grudnia. O 3:00 nad ranem na cmentarzu czeka na niego rodzina.
Pogrzeb za dwa dni. Zjadą ludzie z całego świata. Będzie asysta honorowa: wojskowa, straży miejskiej. Pochowają go jak prawdziwego bohatera na Powązkach. Będą o nim pisać na całym świecie, m.in. w: Szwecji, Kanadzie, Chinach, Czechach, Stanach Zjednoczonych czy Meksyku. Mirosław naliczył w sumie prawie 70 artykułów z różnych krajów.
– Daniel wpisuje się w model międzynarodowego bohatera: ponadprzeciętnie wykształcony i wyszkolony, o ukształtowanych poglądach obywatela wolnego świata. Bardzo tolerancyjny. Ale nie chciałem bohatera, chciałem mieć syna z powrotem – mówi Mirek.
Do Polski wróciły rzeczy Daniela. Hełm, kamizelka, kilka plecaków, torba, którą dostał od przyjaciół z GROM-u. Stoją jeszcze nierozpakowane.
Mirosław: – Ostatnio otworzyłem wielką torbę i na wierzchu leżały spodnie Daniela. Wyczułem, że coś jest w kieszeni. Włożyłem rękę, a tam jego czarny nożyk. Nigdy się z nim nie rozstawał. Jeden z dowódców GROM-u wpoił mu, że nóż to takie urządzenie, które potrafi uratować życie. Zawsze należy go mieć przy sobie. Włożyłem go z powrotem, odłożyłem te spodnie i zamknąłem torbę. Nie wiem, kiedy będę potrafił rozpakować te rzeczy.
Daniel Sztyber, 35 lat, zginął 25 listopada we wsi Nowoseliwskie, pozostawił zrozpaczoną rodzinę.
Janusz Szeremeta, 41 lat, zginął 4 grudnia pod Bachmutem, osierocił czworo dzieci.
Tomasz Walentek, 36 lat, zginął 17 lipca w Donbasie, osierocił córkę.