Do Stalowej Woli z Warszawy jedzie się przez Radom, Ostrowiec Świętokrzyski, Sandomierz. Trzeba wstać z rana, bo bezpośrednie połączenia są tylko dwa. Jeśli nie zdąży się na pociąg o 6, na kolejny trzeba czekać kilkanaście godzin.
Pociąg zatrzymuje się na stacji Stalowa Wola i jedzie dalej - na południowy wschód. Kolejne dwie godziny, za oknami Leżajsk, potem Jarosław i jest u celu. Mało dziś popularnego - na stacji wysiądzie zaledwie kilka osób. Trzy wagony na koniec trasy dotrą puste.
Co innego w drugą stronę. Pociągi z Przemyśla wciąż odchodzą pełne. I choć co dnia granicę przekracza mniej osób, wciąż są to liczby idące w dziesiątki tysięcy dziennie.
Stara baśń
Na kopcu zbierali się wszyscy. Ci ze wschodu i ci z zachodu do rzeki skakali przez ogień, pletli wianki, pili miód i śpiewali. Nie było jeszcze Polaków i Ukraińców. Wszyscy byli Słowianami - choć tak nazywali ich wówczas tylko ludzie z daleka, który przyjeżdżali tu po niewolników.
Mówili jednym językiem i wierzyli w to samo. Na przykład w Swarożyca - boga ognia, którego świątynia stała na kopcu. W prasłowiańskim panteonie była i utożsamiana z przeznaczeniem Dola, wschodnia siostra Mojr.
I może dola sąsiadów oddzielonych rzeką została zapisana na świętej górze. Swarożyc został w końcu nazwany od swarów i kłótni. Wiadomo, że już wkrótce wspólna ziemia miała spłynąć krwią przelewaną za pierwszych królów. I ci z Gniezna i ci z Kijowa, pluli na Swarożyca w imię nowego boga.
Kopiec jednak trwał. Czy to w Rusi Kijowskiej, czy państwie zjednoczonych Lechitów, Rusi Czerwonej czy w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Tylko ludzie się od siebie oddalili, a z czasem zaczęli też mówić innymi językami. Mimo to, ci z tych stron rozumieli się znacznie dłużej niż ich kolejni królowie.
Czasem władcy byli zresztą zupełnie obcy: Madziarowie, Tatarzy, Habsburgowie. Potem już raczej po sąsiedzku - do Lwowa w końcu tylko 114 kilometrów.
Studiujące tam dzieci widywano często. Tyle że potem Lwów zmienił włodarzy na obcych. A że wciąż polski Kraków był dwa razy dalej, dzieci województwa przemyskiego, a potem podkarpackiego, nie wracały już tak często do domów. Do Lwowa na nauki jeździła teraz młodzież z drugiej strony rzeki.
Ten, którego imienia nie wolno wymawiać
Uciekających przed wojną w Przemyślu wita niedźwiedź - herb miasta. Słowianie bali się go tak bardzo, że nie wypowiadali jego prawdziwego imienia, które z czasem zostało zapomniane. Prasłowiański niedźwiedź znaczy tyle, co “jedzący miód”.
Czy kojarzy się źle Ukraińcom? Z pewnością. To już nie słowiański symbol siły i agresji, ale symbol Rosji. Kilka lat temu w sieci krążył mem na którym
Władimir Władimirowicz ujeżdża niedźwiedzia. Dziś już nie bawi.
Ale na razie jesteśmy jeszcze w Warszawie, jest tuż przed 6 rano, ciemno i zimno. Mężczyznę w cienkiej wiatrówce i znoszonych adidasach na peron odprowadza wolontariusz.
Młody jest - widać, że cieszy się, że może pomóc. Emanuje z niego zupełnie nielicujący z sytuacją entuzjazm. Mężczyzna jedzie po rodzinę do Dniepru, dawnego Dniepropietrowska. Wolontariusz klepie go po plecach i życzy powodzenia. Mężczyzna kuli się i dziękuje, a wolontariusz wypytuje, czy wpuszczą go z powrotem do Polski.
Mężczyzna milczy. I chyba trochę wstydzi się wściekle różowej walizki w serduszka, którą okrywa wiatrówką. Pewnie pożyczona, bo będzie jej strzegł jak oka w głowie - w pociągu posadzi ją obok siebie, na miejscu od okna. Walizka nie jest mężczyzną między 18 a 60 rokiem życia. Ma większe szanse na powrót na Zachodni niż jej tymczasowy właściciel.
Jak na ironię, pociąg do Przemyśla nazywa się Witos. Premier z 20-lecia międzywojennego był uwikłany w walki z Ukraińcami, choćby o Lwów tuż po pierwszej wojnie światowej.
Zresztą nieważne. Może i historia lubi się powtarzać, może i jest nauczycielką życia, ale nie uczy przecież, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Jest raczej o tym, że są takie idee, które powracają. Marzenia o imperiach, wstawaniu z kolan, centralnie sterowanej równości, nacjonalizmy.
Front wschodni
Ruszamy, a w pociągu słychać wyłącznie polski, mimo że większość pasażerów to Ukraińcy. Nim Witos stanie w Radomiu, wstaje dzień. Paskudny, o białym niebie i zimnym świetle. Polski stopniowo cichnie.
Wysiada pan, który oglądał na tablecie "The Office" i zaśmiewał się głośniej niż nastolatki puszczające filmiki z Tik-Toka. Wysiadają strofujące je emerytki i człowiek ze skórzaną teczką jak z lat 90. Milknie nawet konduktorka wcześniej nawołująca przez głośnik do noszenia maseczek.
W przedziale zostaje kilka osób. Dziewczyna w moim wieku przez całą podróż ściska w dłoniach niebieski paszport z herbem Ukrainy. Trójząb używanym jeszcze w czasach Rusi Kijowskiej w ZSRR był zwalczany. Nie wiadomo, kto pierwszy dostrzegł w nim litery cyrylicy, układające się w słowo wolja - wolność.
Zagaduję modnie ostrzyżonego chłopaka, który siedzi naprzeciwko mnie, czy jedzie aż do Przemyśla. Teraz tak, ale potem nie wiadomo - odpowiada ze śmiechem.
Nie rozumiem. Chłopak wskazuje na plecak khaki i karimatę na półce nad głową. Jedzie się zaciągnąć. I tak za długo zwlekał, ale myślał, że wojna zaraz się skończy.
Nie wiem, co powiedzieć, ale przypomina mi się materiał z granicy, w którym pytano Ukraińców, czy się boją i jakie mają plany na przyszłość. Nie chcę być taką osobą. Tyle że nie wiem, co mam powiedzieć.
W końcu pytam chłopaka, skąd tak dobrze zna polski. Od trzech lat studiuje w Warszawie. Cieszy się, że zaliczył sesję zimową, bo teraz miałby problem - mówi i znów się śmieje. W ten sposób okazuje zdenerwowanie? To młodzieńcza brawura?
Chłopak opowiada, że w Ukrainie nie ma już mundurów. Ci, którzy przyjeżdżają walczyć, powinni ubrać się sami. Kupił kurtkę moro i zgniłozieloną kominiarkę, a plecak dał mu współlokator. Buty ma już od dawna, bo chodzi po górach.
Coś nowego, coś starego, coś pożyczonego. Tylko te beżowe spodnie. Miał iść wczoraj do Złotych Tarasów, ale nie zdążył.
Jedzie z nami jeszcze jeden mężczyzna chcący walczyć, jest po pięćdziesiątce, może starszy. Spotykam go w przejściu między przedziałami. Siedzi na plecaku khaki i gapi się w okno. Nie chce rozmawiać. I wcale mu się nie dziwię. Bo co można powiedzieć.
Wysiadam w Stalowej Woli, nie ma jeszcze południa, ale nadal jest paskudnie. Wyjście z peronów jest zamknięte, póki Witos nie pojedzie dalej. Wygląda jak pociąg widmo - w pierwszej klasie ani jednej osoby, w pozostałych przedziałach pojedyncze twarze. Przez okno macha mi chłopak z modną fryzurą i pokazuje kciuk uniesiony do góry. Odmachuję. Pociąg szybko znika.
W Stalowej Woli jest sennie, jak to w małym miasteczku. Lumpeksy co 200 metrów, jeśli knajpa to pizzeria, aleja Jana Pawła II, mural z Janem Pawłem II. Na ulicach pojedyncze osoby - głównie emeryci na rowerach. Matka z wózkiem zatrzymuje się, żeby pokazać może trzyletniej córeczce przejeżdżający główną ulicą konwój z czołgami. Jadą w stronę granicy.
16:48
Załatwiam swoje sprawy, jem obiad i wracam na stację. Pociąg z Przemyśla do Warszawy w Stalowej Woli ma być o 16.48. Wiem, bo godzinę odjazdu będę sprawdzała kilkukrotnie. Mija kwadrans, pół godziny, godzina, a stacja pustoszeje.
Lokalne pociągi zabierają jedną osobę za drugą. Chłopaka po treningu, małżeństwo obwieszone siatami z dyskontu. Kobieta, która czekała ze mną, rezygnuje - spróbuje pojechać jutro, chociaż teraz skaranie boskie z tymi pociągami, wszystkie z Przemyśla poopóźniane.
Gdy Witos wjeżdża wreszcie na stację, jest już zupełnie ciemno. Tobołki, torby i walizki są wszędzie, więc zamiast szukać swojego miejsca, siadam po prostu na pierwszym wolnym fotelu. Dopiero po chwili orientuję się, że naprzeciwko mnie nie jadą wcale bagaże, ale dwie kobiety.
Czoła oparły na rozkładanych stolikach, a na głowy i ramiona narzuciły kurtki, żeby odizolować się od hałasu. A jest od czego - zamknięty w transporterze kocur zawodzi żałośnie, a po przedziale jak gdyby nigdy nic ganiają się dzieciaki w wieku przedszkolnym. Matki pilnują ich na zmiany, ale większość śpi tak, jak mogą spać tylko osoby, które od dawna nie spały.
Nie budzą ich dźwięki bajek puszczanych z komórek, płacz niemowląt. Części kobiet - bo mężczyzny nie ma tu ani jednego - nie obudzi nawet mocne hamowanie na stacji Sandomierz. Głowy uderzają lekko w siedzenia, a potem kiwają się dalej w rytm pociągu.
Na kolejnej stacji wsiadają trzy różowe czapeczki i zaczynają się przepychać przez przedział, narzekając na wystające spod foteli tobołki. "No zaraz się tu zabiję" - zawodzi pierwsza różowa czapeczka.
Drugiej nie podoba się z kolei huśtająca się na uchwytach między siedzeniami dziewczynka. Trzecia wtrąca, że jej wnusia w podobnym wieku, a o wiele grzeczniejsza.
Po chwili czapeczka numer jeden wisi już nade mną i rozkazuje pokazać bilet. Ustępuję i pocieszam się, że podróż w korytarzu będzie mniej irytująca niż z prowodyrką różowych. Tyle że w korytarzu leżą bagaże. W końcu wyciągam bilet i sprawdzam, gdzie powinnam siedzieć. Miejsce okazuje się wolne.
I tak poznaję Marię. A raczej Maria zapoznaje się ze mną, potrząsając moimi dłońmi. W końcu przed nami jeszcze trzy godziny podróży noga w nogę.
Polak-sąsiad dwa bratanki
Nigdy nie uczyłam się rosyjskiego. Na każdym kolejnym etapie edukacji konsekwentnie odrzucałam tak niemiecki, jak rosyjski. Kojarzyły mi się źle, ponuro. Nie to, co francuski, włoski czy hiszpański.
Od kilkunastu dni raz po raz przypomina mi się, jak babcia powtarzała, że język sąsiada warto znać. Teraz znów o tym myślę, bo Maria wygląda dokładanie tak, jak moja babcia, gdy wpadnie się do niej z niezapowiedzianą wizytą.
Grube rajstopy, długa spódnica, sweter pamiętający końcówkę Związku Radzieckiego i nowy polar na suwak - prezent od kogoś z rodziny, bo przecież te swetrzyska to po domu niewygodne. Mimo że przedział jest nagrzany, Maria nie zdejmuje czapki - jedną rękawiczkę już zgubiła, a poza tym nie wzięła z domu grzebienia.
Jak się człowiek chce dogadać, to się człowiek dogada. A Maria bardzo chce, więc jej asystuję. Musimy wyglądać, jak gdybyśmy grały w jakieś dziwaczne kalambury - pokazujemy na migi, szukamy synonimów, powtarzamy te same zdania, licząc, że druga załapie. Jest Google Tłumacz, w którym nie wiem, jak ustawić cyrylicę.
Maria nigdy nie była za granicą. Bo i Bułgaria nie była zagranicą. Super tam było, w tej Bułgarii, z synem była i z mężem. Mąż już dawno nie żyje. Wyciąga dokumenty i pokazuje - ona jest z 1941 roku, a on był starszy.
- Syn tam - pokazuje na kierunek z którego przyjechał pociąg i ociera oczy.
I "syn" i "tam" są po ukraińsku tak samo jak po polsku. "Bomba" też. Bo potem Maria mówi o bombach i demonstruje, jak zakrywała głowę. W piwnicy siedziała, pod ziemią.
Miała dom pod Kijowem, cztery kury, o których wciąż wspomina. Zastanawia się, czy żyją, ziaren zostawiła im, ile miała.
Kilka dni temu, Maria nie pamięta, jaki był dzień tygodnia, bo gdy tyle się nie śpi i tyle się jedzie, wszystko się zlewa, przyjechała synowa i powiedziała, że muszą uciekać. Maria nie chciała, ale jeszcze bardziej nie chciała zostać sama, tym bardziej że część sąsiadów zniknęła bez słowa.
Noc spędziła z synową i wnukiem w ich mieszkaniu w Kijowie, a następnego dnia pojechali. Najpierw do Lwowa. Potem ze Lwowa do granicy. Wszędzie czekanie, stanie, spanie na bagażach pod ścianą dworca.
Nagle Maria pyta o godzinę. Pokazuję jej ekran telefonu, a ona przerażona podrywa się i dopada do synowej dwa rzędy dalej. Kobieta śpi z głową odchyloną do tyłu i z otwartymi ustami, ale natychmiast wstaje i wybiega z przedziału.
Maria siada na jej miejscu i zaczyna ubierać siedzącego obok wnuka. Chłopiec ma może z siedem lat, ale jest niewiele niższy od babci. Synowa wraca i zaczyna krzyczeć.
Ma na imię Alina, ma poszarzałą twarz, przetłuszczone ciemne włosy i podkrążone oczy, ale widać, że na co dzień dbała o elegancję. Porządny, wełniany cardigan, sztyblety i kolczyki z pojedynczych pereł w uszach. Bordowy manicure hybrydowy zrobiła kilka tygodni wcześniej. Potem pewnie zamknięto salony.
Maria wraca na miejsce i pokazuje mi swoje pierścionki. Ma po jednym na małym palcu. Trzeci - złotą obrączkę - na łańcuszku pod swetrem. Układa dłoń w szpon, a ja rozumiem - już na nią nie pasowały. Zegarka pewnie też nie nosiła od lat. Wskazuje kwadrans po 18, mimo że dochodzi już 21. Nie obudziła Aliny, bo nie wiedziała, która godzina.
Tymczasem synowa każe się zbierać. Maria znów potrząsa moimi dłońmi i poprawia na głowie czapkę. Życzę jej powodzenia, a kiedy już odejdzie dowiem się, że nie mogła tego zrozumieć. A mogłam po prostu powiedzieć "szczęścia". Też jest tak samo.
Patrzę przez okno jak witają się z małżeństwem w średnim wieku w jednym z podwarszawskich miasteczek. Dopiero teraz widzę, że Maria mocno kuleje, a niezliczone bagaże niesie Alina, która przez ostatnie dni odpowiadała nie tylko za siebie i syna, ale też za Marię.
Warszawa Zachodnia
Wysiadam z pociągu na tym samym peronie, na którym wsiadałam przed ponad 12 godzinami. Teraz wygląda zupełnie inaczej. Ludzie rzucają się w objęcia czekającym na nich bliskim, nawołują się, inni przerażeni rozglądają się dookoła, biorą zaspane dzieci na ręce.
W domu znów myślę o babci. A może i nie o niej? Może raczej o babciach, które przeżywszy całe życie w jednym miejscu, nagle muszą wyjechać.
Zostawić swoje kury, psy, koty, ogródki z bylinami, których kiełkowania po raz pierwszy od lat nie zobaczą. Porzucić pościele i serwisy oszczędzane od 40 lat na specjalne okazje.
Ich dzieci znajdą pracę, wnuki - zadomowią się właściwie w dowolnym miejscu na świecie. A co znajdą oni, 80-latkowie z Ukrainy? Moja babcia miała jeszcze jedno powiedzenie. Że starych drzew się nie przesadza.